Image Slider

[363]

[29 Jul 2017]

(...)
Strajk antywerbalny trwa. Tydzień piąty.
- Biskwicie, rozmawiałaś dziś z naszpaniami?
- Yhy
- I co im powiedziałeś?
- Guten Tag
- Coś jeszcze?
- Tsch
üss!

(...)
Trwa również poszukiwanie au-pair.
Właściwie to już nieomal zgodziłam się na Miguela z Barrrhelony, który jak każden Hiszpan zaklina się, że mówi płynnie we wszystkich językach nowożytnych, a w wolnym czasie studiuje literaturę niemiecką i aktywnie, jako reprezentant swej dzielnicy, uczestniczy w katalońskiej tradycji budowania kilkupiętrowych wież z żywych ludzi.
Biskwit przeraźliwie się podjarał wizją budowania wież z ludzi.
Ale Miguel zamilkł.
Może to tylko brak zasięgu na czwartym piętrze, a nie aby, że Miguel spadł i złamał sobie el coxis?

©kaczka

[362]

25 Jun 2017]

(...)
To było tamtej jesieni.
Siedziałam na niewygodnym, twardym krześle przy oknie, w oddali błyskało Atomium, trawiła mnie gorączka, a przewodniczący komisji, zgodnie ze zwyczajem, przedstawiał zebranych. Imię, nazwisko, stopień, krótka nota biograficzna, proszę powstać i pomachać zebranym.
Trochę słuchałam, trochę próbowałam sobie przypomnieć, ile już od rana zażyłam paracetamolu, gdy do uszu mych dotarło, że mowa o ekspertce w mej własnej dziedzinie, specjalistce od, autorce tego i owego, właścicielce i współwłaścicielce patentów,  mikrobiolożce z prawie dwudziestoletnim stażem.
- Oooo! – pomyślałam, odklejając rozpalone czoło od chłodnej szyby. – Pokażcie mi ją! Gdzież ona? Pójdę i poproszę ją, aby została mi Hanną Krall dla mej kariery mikrobiologicznego Mariusza Szczygła.
Ale jak okiem sięgnąć, nikt nie podrywał się z krzesła.
Do chwili, gdy siedząca tuż obok Islandka  kuksnęła mnie w bok, jak to pewnie Islandczycy czynią z wyrzuconymi na plażę orkami, by ocenić, czy jeszcze żyją i rzekła, że to o mnie mówi przewodniczący i że swoją inercją sabotuję wszystkim długość przerwy na kawę. A ona ma do napisania jeszcze siedem raportów przed obiadem. Więc?
Więc wstałam, pomachałam, a potem potknęłam się o dysonans i czym prędzej usiadłam pod ciężarem odkrycia.
Zdałam sobie bowiem sprawę, że kompletnie zlekceważyłam, ile pożytecznych dla ludzkości i całkiem niegłupich rzeczy wykonałam w swym życiu.
I ile jeszcze prawdopodobnie mogłabym zrobić.
I wydłubałam z pamięci tę chwilę, ten moment, gdy po raz ostatni odwieszałam swój laboratoryjny fartuch, który ledwo już wtedy opinał trzydziesty czwarty tydzień Biskwita. Obok mnie stał mój szef, ja wydłużałam w nieskończoność mycie rąk zaciągając się tym charakterystycznym odorem przestrzeni, którą z ludźmi dzielą bakterie i myślałam, że oto nastąpił nieodwracalny koniec kaczki-mikrobiologa. A mój szef jakby czytając w tych myślach mówił, że nie wierzy, że nie powrócę do zawodu, że w mych żyłach płynie przecież  agar, a ja sama długo nie wytrzymam bez towarzystwa jednokomórkowców (zakładam, że miał na myśli mikroorganizmy, nie zaś niektórych kolegów z pracy). 
Wychodzi na to, że wytrzymałam trzy i pół roku.
Przeszłam sześciotygodniowy proces rekrutacji.
Opowiedziałam swój życiorys rozmaitym, czasem pewnie zupełnie przypadkowym ludziom na czterech kontynentach.
Rozwiązałam kilkanaście zestawów testów psychologicznych, które miały ujawnić, czy cierpię na kompleks Edypa i czy moczę się przed publicznymi prezentacjami?
Dobrowolnie poddałam się testom na zażywanie substancji odurzających.
I oto za dwa tygodnie znów będę mogła do woli zaciągać się odorem bakterii.
Będę krzyczeć na ludzi i wymagać, by robili to, co im mówię.
(Czyli mniej więcej, tak jak w domu, ale będą mi za to płacić!)

©kaczka

[361] rolnik szuka żony a kaczka szuka au-pair

[22 Jun 2017]

(...)
Miesiąc temu Biskwit rozlał wodę w przedszkolu i został za to, tak  twierdzi, niesprawiedliwie i publicznie wychłostany werbalnie.
(Ja tam nie jestem ekspertem, ale może gdyby ta woda stała w poręcznym dzbanku z uchem a nie w półtoralitrowej, miękkiej butelce PET to sfiksowane na niezależności trzylatki nie stanowiłyby zagrożenia powodziowego?)
Od tamtej pory Biskwit w ramach protestu przestał odzywać się do personelu.
Gawędzi z współosadzonymi, ochotnie śpiewa w przedszkolnym chórze, rozmawia z przyrodą ożywioną i nieożywioną, wygłasza eulogie na pogrzebach wróbelków i biedronek, ale kompletnie zarzucił ekumeniczny dialog z naszpaniami.
Jest uprzedzająco uprzejmy, wykonuje polecenia, synchronicznie defiluje na paradach, sprząta po sobie zabawki, ale milczy.
Nie pomogły nawet szwajcarskie czekoladki.
Nie przypuszczałam, że mój własny upór może zstąpić na ziemię w formie jeszcze doskonalszej.
(Na miejscu naszpań dobrze schowałabym jogurt.)

(...)
Dacie wiarę? kaczka szuka au-pair.
Nie sądziłam, że to się kiedyś nam zdarzy.
A tu o!
Życie ciska w człowieka przypadkami jak krążkami frisbee. Trzeba je przytomnie łapać w zęby jak tresowany wyżeł, bo jak taki przypadek łupnie w ciemię to trudno potem odzyskać przytomność.
No to, proszę, wychodzę naprzeciw wyzwaniu, pierwsza liga ‘Sokoły Frisbee’, rozwieram aparat ortodontyczny i łapię.
Dwie stacjonarne agencje, z którymi nawiązałam rozmowy miały akcent rosyjskiej mafii, trzecia robiła wrażenie lokalnego oddziału handlu mieszkańcami Kenii i Nepalu.
W czwartej poinformowano mnie przez telefon, że ich klientem może zostać wyłącznie rodzina z solidnie udokumentowanym aryjskim pochodzeniem, gdyż firma musi dbać o swoją reputację. (Bo my tu od lat pracujemy na naszą reputację. A pani jest skąd? Z Polski? Tak. Z Pol... bip.. bip... bip... bip... I nawet nie zdążyłam zaintonować Roty.)
Poszłam tedy w stronę specjalistycznych portali internetowych.
Nigdy nie miałam do czynienia z biurami matrymonialnymi, ale węszę, że to musi być podobne doświadczenie.
Pokazujemy wyretuszowane zdjęcia z ośnieżonych stoków St. Moritz, udowadniamy odwagę reportażami ze zdobycia  Mount Everestu, gdzie z torsu Tenzinga wystaje nasza twarz wklejona w fotoszopie i licytujemy się, kto ma bardziej udane dzieci – my, czy konkurencyjna rodzina z Chelsea, która oprócz dzieci to ma jeszcze lokaja, ogrodnika, kucharkę i co tydzień lata po trufle do Dubaju.

Zatem, ja tu mamię, że nasze mieszkanie w suterenie to znakomita okoliczność, by stać się rekinem w oceanie odpowiedzialności i samodzielności,  a oni mi na to, że tak, tak, bardzo chcą nurzać się w tej obcej,  europejskiej kulturze i stać się częścią naszej rodziny, i pokochać nasze dzieci, i jest to oczywiście, bez żadnego związku z tym, że w Teksasie można pić piwo dopiero od dwudziestego pierwszego roku życia, a Niemcy to Oktoberfestland i i w dodatku na tyle daleko, że mamusia nigdy się nie dowie o absencji w szkółce niedzielnej.
I piszą mi też, że lubią czytać Stephena Kinga (!?!)
I że chcieliby przywieźć kajak. Czy w związku z tym mogę im zorganizować jakąś rwącą rzekę?
I co sądzę o chomikach mandżurskich i czy taki chomik potrzebuje wizy? Jednej dla całej kolonii, czy każdy z trzydziestu osobników musi mieć własną?
I czy w Niemczech można dostać specjalistyczną karmę dla chomików mandżurskich po transplantacji nerek?
I że z wykładów z psychologii w collegu w Chickasawhatchee, pamiętają doskonale, jak ważne jest dla dzieci poczucie stabilizacji i budowanie trwałych więzów, a my bylibyśmy czwartą lub piątą rodziną w tym roku, z którą chcą te więzy zaplesć w żelbetonową bransoletkę dożywotniej przyjaźni.
I czy będę im gotować spaghetti z malutkimi hot-dogami?
Trochę jestem pod ścianą, więc pewnie będę.

(Tak, to jest właśnie TEN MOMENT, ta kandyzowana wisienka na zakalcu życia, gdy można zamieszkać w kaczej suterenie. Zatem jeśli jest ktoś, komu źle życzycie to pora podać mu koordynaty i namówić na casting na au-pair u kaczki. Na życzenie gotowa jestem rzeźbić kopie dzieł Rodina w hot-dogach.)

©kaczka

[360]

[20 Jun 2017]

(...)

Biskwit na czeresni. Autoportret (2017)

(...)
Wczoraj, po dwóch tygodniach czerwcowych wakacji, dzieci zeszły z czereśni, a szkoła podjęła wreszcie czynności edukacyjne.
I od razu, tego samego dnia, nadesłała dzieckiem pocztowym informację, że nauczyciele mdleją przy tablicach, bo w tysiąclatce wykonanej w 1966 roku z boazerii, PCV i azbestu przy trzydziestu stopniach Celsjusza brakuje powietrza.
Powietrza nie ma też na wybetonowanym, pozbawionym jakiejkolwiek roślinności szkolnym placu zabaw.
(Więzienny spacerniak jawi się jak histerycznie radosne miejsce rozrywki, jak lunapark, jak Tivoli, jak Disneyland Orlando w porównaniu z tym szkolnym placem zabaw.)
Wobec tego, trzask prask, Dyrekcja skraca lekcje i co nam pani zrobisz, nic nam nie zrobisz. Nie mamy pani płaszcza.
Usiadłam tedy wczoraj, dosyć poirytowana, bo oto wszak już w lipcu zaczynają się kolejne szkolne wakacje, by napisać szkole, co o tym myślę, odwołując się do moich kombatanckich doświadczeń.
Chciałam Dyrekcji powiedzieć, że oświata za żelazną kurtyną nigdy nie uginała się przed zjawiskami meteorologicznymi. Że jak, na przykład, był mróz i dwudziesty stopień zasilania to człowiek fedrował wiedzę w rękawicach i czapce uszatce i nikogo nie interesowało, czy nabawi się zapalenia pęcherza. Takoż, żadnym usprawiedliwieniem nie bywały udary słoneczne, ani nawet poparzenia trzeciego stopnia.
Planowałam wysłać ten list jutro, ale szkoła chytrze mnie ubiegła przekazując dziś, dla odmiany, informację o tym, że wszy się przegrupowały i znów atakują.
Na niespotykaną nigdy wcześniej skalę.
I oto proszę. Nagle już mi aż tak nie zależy, aby Dynia chodziła do szkoły.
Właściwie to mogliby zupełnie odwołać te lekcje.
I ja już nawet nie mam pretensji, że placówka błogosławionego Eufemiusza z Ratyzbony ogłosiła, że organizuje dzień rekolekcyjnego skupienia dla nauczycieli i z tego względu proszę nie przyprowadzać dzieci do placówki, bo personel będzie w tym czasie odpoczywał w Duchu świętym... i co nam pani zrobisz, nic nam nie zrobisz.
Nie mamy pani płaszcza.


©kaczka

[359]

[19 Jun 2017]

(...)
Gdyby Wynajemcowa była ucieleśnionym projektem tego samego  konstruktora, który zbudował naszą zmywarkę do naczyń to przy krytycznych temperaturach otoczenia (akuratnie dobijamy do 32 stopni Celsjusza) wyświetlałaby gdzieś na torsie, jak przeterminowany Teletubiś, komunikat ‘ERROR ERROR’ i byłoby jasne, że poluzowały jej się styki.
(Co ciekawe, jako antidotum na ‘ERROR ERROR’ producent oficjalnie i bez krępacji zaleca wywlec zmywarkę na środek kuchni i intensywnie nią potrząsać. Kuszące, Wynajemcowo, kuszące!)
Ponieważ Wynajemcowa niczego nie wyświetla to nie sposób stwierdzić, czy w jej wypadku pomógłby taki manewr Heimlicha wykonany na tym, co tam uchowało jej się w przeciągach pod sklepieniem czaszki. Wszak możliwe, że tak po prostu wygląda codzienne życie kogoś, kto na własne życzenie zamieszkał w wydrążonym leśnym muchomorku, zajmuje się udojem jednorożcy, a z ich mleka pędzi najlepszy kumys na wschód od uśmiechu Kota z Cheshire.
A było to tak.
Trzy dni temu wraca Norweski wieczorem do domu po satysfakcjonującym treningu dzielnicowej ligii zbijaka, a zza śmietnika wychyna przyczajona odniewiadomokiedy Wynajemcowa i szarżuje z pretensją o treści, że sąsiedzi się skarżą! Na nas się skarżą! Dlaczegóż nie pozwalamy dzieciom z piwnicy i dzieciom ze strychu bawić się w ogródku?
Można by w sumie długo opowiadać.
Jesteśmy podli i nieużyci?
Dzieci roznoszą obrzydliwe choroby zakaźne?
Zasadziliśmy wyjątkowo rzadkie gatunki orchidei?
Staramy się o statut parku narodowego?
Żyje tam kret-mutant, który zjada niewiniątka?
Najważniejszy powód to jednak nadal i niezmiennie ten, że mieszkając na pierwszym piętrze nie mamy i nigdy nie mieliśmy żadnego ogródka!
Norweski twierdzi,  że gdy objawił tę prawdę Wynajemcowej, ta zastygła w bezruchu, zawiesiła się próbując przetworzyć informacjęi być może do tej pory stoi tam, gdzie ją Norweski zostawił.

Słowem, boję się wynieść śmieci.

©kaczka

[358]

[14 Jun 2017]

(...)
W siódmym roku macierzyństwa zupełnie przez przypadek i od niechcenia, osiągnęłam Olimp doskonałości w dziedzinie organizowania imprez urodzinowych dla nieletnich.
Jeśli bowiem urządza się taką imprezę w hangarze wypełnionym po sufit piłeczkami z gąbki, w niedzielny poranek, w najgorętszy dzień w roku, to w tym hangarze nie ma nikogo innego oprócz znudzonego i nieszczęśliwego dozorcy, znudzonej i nieszczęśliwej bufetowej oraz tej gromady kurdupli, których zaprosiło na swoje urodziny twe dziecko.

(Nie ma też tlenu, ale w tych okolicznościach to nawet zaleta.)
I oto nagle te kurduple wierzą, że cały ten obiekt – te wszystkie kulki, trampoliny, zjeżdżalnie, kosmiczne wirówki, ośmiornice zero-gravity i trójkołowe rowerki  - wynajęłaś w swej nieskończonej hojności wyłącznie dla nich.
(- I niech tak zostanie. Tej wersji się trzymajmy – rzecze kaczka i dyskretnie wypina pierś, na której połyskuje werbalny, diamentowy order ‘wszyscymizazdroszcząorazjesteśnajfajniejsząmatkąwcałejgalaktyce’)
Była to wyjątkowo samoobsługowa impreza. Jak nigdy! Wystarczyło, co jakiś czas uzupełniać spyżę i dolewać trunki, a po czterech godzinach poodklejać lub zeskrobać półprzytomnych uczestników częściowo pozatapianych (jak onegdaj Han Solo w karbonicie) w plastikowych elementach rozgrzanego hangaru, ugnieść ich na powrót w jakieś ludzkopodobne kształty i wydać opiekunom prawnym.
Na pohybel!
Dynia ma siedem lat.
Jest jeszcze lepszą wersją siebie niż rok temu, choć już wtedy była doskonała.
(Rzecz jasna, występują pewne rysy na tej Dyńskiej nieskazitelności charakteru, ale jako rzecze Norweski 'i w najlepszym serniku trafiają się czasem rodzynki'. W tym wypadku, nie zaprzeczam, być może są to rodzynki słowiańskie, dziedziczone po kądzieli. Takie maleńkie rodzynki sabotażu z lontem lub detonatorem, których eksplozje znoszą z kursu statek Ordnung Enterprise.)
I tylko żal, że siedmiolatkę w rozmiarze sto trzydzieści cztery centymetry tak już trudno przytulić, aby z objęć nie wystawały żadne kończyny i wypustki.

(...)
Tydzień temu zmaterializowała się Wynajemcowa.
Był wieczór. Pół ulicy siedziało na trawniku u sąsiadów. Dzieciny wypchane owocami zwisały z gałęzi czereśni jak zegary surrealistów.
Wynajemcowa nadjechała czarną wołgą.
Cztery razy.
Możliwe, że próbowała pozostać niezauważona, ale przy obowiązującej prędkości siedmiu kilometrów na godzinę oraz z powodu zasieków z gumy do skakania, dokładnie ją sobie cztery razy obejrzeliśmy, nim zatrzymała się po kolejnym okrążeniu gdzieś za śmietnikami i nadpłynęła z pytaniem, czy parkiet już się aby naprawił?
- Ale, że jak? Samoistnie? A nie, samoistnie to nieeeee, pani Wynajemcowo.
Przysięgam, dawno już nie widziałam tak szczerego zdziwienia na niczyjej twarzy, gdy przez neuron Wynajemcowej w końcu przebiła się ta informacja, że parkiet w naszym lokalu sam nie odrasta.
- ... ale korzystając z okazji, pani Wynajemcowo, gdzie jest list, w którym prądotwórca wyliczył, ile nam pani wisisz za suszenie grzyba-który-nie-był-grzybem silnikami od boeinga?
W tym momencie Wynajemcowa przypomniała sobie o czternastu włączonych żelazkach, które zostawiła w domu i mamrocząc coś o tym, że ojojojoj, listy to jej notorycznie giną, bo w końcu mieszka w tym jej pałacu siedmiu synów, a każdy ma żonę, a każda żona przynajmniej dwójkę dzieci, rzuciła się do ucieczki.
Prawdopodobnie, gdzieś wśród tych zaginionych listów leży w takim razie również nasze wypowiedzenie.
Bo – i to jest ta szalenie optymistyczna wiadomość – przeprowadzamy się!
Na drugą stronę ulicy.
Bliżej czereśni.
I tym razem, uprzedzając nieuniknione pytania, wbrew tradycji nikogo tym razem nie będę przy okazji rodzić.
Przysięgam.
(Acz, trochę szkoda, bo te córki to jednak chyba naprawdę nieźle mi wychodzą.)

©kaczka

[357]

[7 Jun 2017]

(...)
Poszliśmy do kina zażyć popkultury.
Zobaczyć tę popkulturę już trzy tygodnie po premierze, w sali hojnie obsianej popcornem, użyźnionej nachos o smaku czosnkowym, spływającej irygacją litrowych napojów ze słomką, to rzecz tak niewiarygodnie nieprawdopodobna, że do teraz drżę z podniecenia i z trudem trafiam palcami w klawisze.
I jeszcze w dodatku film taki życiowy, że człowiek nie może się powstrzymać, roni łzy wzruszenia i dosala sobie mimochodem wiadro kukurydzy,  bo reżyser tak udatnie scharakteryzował ludzkość, że aż za serce ściska.
Otóż leci ta ludzkość kolonizować nową planetę, leci tak siedemnasty lub siedemsetny rok. Przygotowywali się do tej misji przez dekady. Siedem lat im zostało. Na pokładzie dwa tysiące zakonserwowanych osadników. Czyli, tak jakby, wożą się po tym kosmosie z zamrożoną wsią Dwikozy (powiat sandomierski).
I co robią? Na dźwięk karaoke z mijanej, podejrzanej planety w ciągu pięciu minut zmieniają zdanie zarzucają wszystkie dotychczasowe plany i protokoły  i decydują się osiedlić tam, gdzie usiądą.
Oczywiście (uwaga! spojler!) siadają na Obcych, bo Sigurney rozwlekła ich po całym wszechświecie.
Ale Obcy z pikseli to już nie ta finezja w porównaniu z pierwszymi częściami, gdy Ridley lepił ich z plasteliny, bakelitu i bitumitu.
Rzecz jasna są flaki, krew, wydzieliny oraz wydaliny rozmazane po ścianach i ekranie, ale w siódmym roku macierzyństwa trudno mnie w tym temacie zaskoczyć i zrobić tak, żebym się szczerze wzdrygnęła.
Nie zdziwiło mnie też przesadnie, że ludzkość gdy tylko wysiadła na tej nowej planecie natychmiast zaczęła snuć plany typu: tu postawimy supermarket, a tu gabinet odnowy biologicznej, i macając wszystko gołymi łapami z miejsca rozlazła się samotnie po krzakach, a to na siku, a to na papierosa.
Wysyłanie w tę podróż załogi, której zbiorowe IQ nie przekraczało (spojler! nieuniknione użycie czasu przeszłego) IQ naszego tostera, uzasadnia  przewodnią myśl produkcji, że jako ludzkość nie zasługujemy na drugą szansę. Że o pierwszej nie wspomnę.
Ale film ten ma też bardzo pozytywne przesłanie, maleńki zdroik optymizmu.
Otóż jeśli kapitan statku kosmicznego, który przed chwilą dowiedział się, że Fassbender jest nieśmiertelnym psychopatą grającym na fujarce i produkującym genetyczne hybrydy w wilgotnej i zagrzybionej (ha!) piwnicy, jeśli tenże kapitan, który stracił najpierw statek, a potem swoją załogą wykarmił Obcych, lezie z własnej woli do tej piwnicy za Fassbenderem i  wierzy Fassbenderowi na słowo, że nic go tam  nie zeżre (spojler! a jednak zeżarło)...
No więc, jeśli taki człowiek został wybrany do misji przetransportowania wsi Dwikozy (powiat sandomierski) na drugi koniec wszechświata to uważam, że nawet ja miałabym szansę na posadę w branży kosmicznej.
Ni chybi biorą wszystkich.


©kaczka