[1-2 Jul 2013]
Komentarz do komentarzy spod poprzedniej notki wymknął się spod kontroli.
Zatem tutaj.
Motto:
Lepsze addendum niźli duodenum.
(...)
To w sumie temat na esej lub na materiał dla ‘
Sprawy dla reportera’.
Aż kusi, żeby wrobić w to
Fidrygaukę, bo ona jak chart ściga lokalne stereotypy, ale temat taki już w sumie, nolens volens, przejedzony.
My kontra Oni.
Kto jada lepiej? Oni ze swoją zimną pizzą, ale, oddajmy sprawiedliwość, i z niedzielnym graniturem najrozmaitszych warzyw do
Sunday Roast (w tym pasternak i brukselka), czy my z gorącym bigosem na świni, ale podlanym krupnikiem?
Wycinek rzeczywistości, który reprezentuje matka Emetyka, a który opisałam poniżej to grupa matek (głównie, zrządzeniem losu, nauczycielek), z którymi połączył nas ‘
Ars Partus’ płatny kurs rodzenia. Kurs dobrowolny, nienajtańszy - my puściliśmy nań całe becikowe od Davida - nie jest to więc grupa, która korzysta z zasiłków lub bonów żywnościowych do realizacji w sieci sklepów
'Iceland' (gdzie tylko przetworzone mrożonki oraz prawdopodobnie zielony soylent) lub ‘
Wszystko Za Jeden Funt’.
Mówimy tu o klasie średniej, a przy tym mężach zarabiających bardzo powyżej średniej krajowej, mówimy o domach i hipotekach, o wakacjach na kontynencie. Jak również o czasie wolnym, bo, kolejnym zrządzeniem losu, wszystkie, nieomal bez wyjątku, matki mają kolejne, wyjątkowo niekłopotliwe i spolegliwe, młodsze dzieci.
Również, żadne z dzieci starszych, rówieśników Dyni, nie wykazywało nigdy ku jedzeniu niechęci, nie epatowało alergiami pokarmowymi, nie puchło anafilaktycznie na widok talerza.
Żarły te dziatki marchewki, kartofle, pietruszki, ryż, kleik. Jak leci. Próbowanie naprawdę sprawiało im przyjemność.
A mateczki im przecierały marchewki, kartofle i pietruszki według pierwszych przepisów kuchennej bogini, niejakiej Annabeli Karmel.
I przyznaję, był czas gdy sen z powiek spędzała mi myśl: dlaczego zatem? Skąd ta nagła zmiana? Skąd dryft ku pizzy i rybnym paluszkom? Przecież gotowały!
Znudziło się?
Że z wygody?
Z lenistwa?
Z tradycji?
Z ignorancji?
Z kulinarnej ksenofobii?
Przez tę Anabellę z jej przepisami ‘szybka i zdrowa pizza z bułki dla dwulatka’?
Aż wreszcie odpuściłam, bo temat chyba mnie przerósł.
Anegdotek mamy bez liku.
Jak to Emetykowie wrócili ze słonecznej Italii wdzięczni losowi, że zabrali ze sobą makaron z
Tesco i własne talerze, bo '
przecież dzieci nie zjadłyby innego niż w domu. Ani na niczym innym.'
Jak to na sraczkę i pawia, któraś mamunia karmiła dziecko truskawkowym jogurtem naprzemiennie z czekoladowym mlekiem, aż do momentu gdy dziecina zwymiotowała podszewkę żołądka i należało hospitalizować.
Jak to przynieśliśmy na imprezę dla dziatek karton polskiego soku jabłkowego w wersji antonówka, a mateczki zbladły, wyjęły czosnek i wezwały egzorcystę, bo ‘
ten sok zawiera cukier!’. Po czym wyciągnęły z toreb porzeczkową ‘
Ribenę light’, rozbełtały z wodą z kranu i rozlały niemowlętom oraz starszym do butelek i szklanek.
Norweski z naukową ciekawością krążył wtedy po sali zbierając dane na temat szkodliwości cukru. Pod koniec imprezy mieliśmy pełen przegląd, od: '
cukier niczemu w organiźmie nie służy', '
nie jest do niczego potrzebny', przez: '
cukier powoduje cukrzycę', do: '
od cukru wyłącznie się tyje i psują się zęby'.
I to jest poziom wiedzy tego wycinka klasy średniej, kształconej w tutejszym systemie, a szczególnego pieprzu sprawie dodaje, że panie się realizują we wszystkich szczeblach szkolnictwa, wykładając również przedmiot znany jako... proszę usiąść...
science.
Przyjęliśmy zatem do wiadomości, że tubylcy są z innej gliny, a energię czerpią z kosmosu lub zimnej fuzji.
Zimnej szczególnie sprzyjałby klimat (!).
No dobrze, myślę, może się czepiam?
Może to statystycznie nieistotne obserwacje? Może przestaję wyłącznie wśród światłych Matek Polek, prymusek z profilu biol-chem, a mściwy los tak wyselekcjonował tubylcze, by nie odróżniały bakterii od witaminy?
[Cukrzana dygresja:
...
od cukru wyłącznie się tyje.
Tymczasem producenci aspartamu, jestem pewna, zacierają ręce i na zebraniach rad nadzorczych swych osładzanych korporacji obściskują się na niedźwiedzia lub klepią po plecach.
Propaganda zrobiła swoje.
Cukier to cukrzyca.
Na kolejnej imprezie, jedynym napojem nie zawierającym słodzików było wino.
Woda mineralna (!) była z aspartamem, piwo z aspartamem, cola w wersji
light, sok bez
added sugar.
Z nadzieją rzuciłam się na butelkę
Fanty i przypłaciłam to haftem.
Albowiem producenci nie uważają już za stosowne informować o składzie na okładce.
Fanta nagle przestała zawierać cukier, a zamiast niego ma uderzeniowe dawki nienaturalnych cząsteczek (tu pewnie obruszą się chemiczni puryści, tak jak zawsze obrusza się
Norweski, wszak aspartam teoretycznie nie jest nadnaturalny). I ta
Fanta tak zupełnie bez uprzedzenia, że jest
zero lub light. A ja dramatycznie reaguję na nienaturalne cząsteczki.
(To coraz kłopotliwsze dla mego dobrostanu na Wyspie, nieomal tak kłopotliwe jak alergia na orzechy, bo słodziki są wszędzie.)
Tośmy sobie z Dynią wypiły wino rozcieńczone z wodą, którą miałyśmy w bukłaku, a
Norweski pojechał na stację benzynową po napoje ratunkowe.
Odtąd i zawsze wozimy swoje.
Tu dygresja do dygresji: omijam teorie spiskowe, nie interesują mnie statystyki zachorowań na nowotwory, które jak to statystyki, można dowolnie wyginać. Bardziej zastanawia mnie/niepokoi bezrefleksyjne dostarczanie organizmowi fenyloalaniny w aspartamie i jej udziały w neuroprzekaźnikach.]
(...)
Cóż.
Argumentem za hot-dogiem może być, niewyluczam, wygoda.
Wystarczy zajrzeć na stronę Annabelli-Karmelli i przeczytać komentarze typu: ‘
it seemed a bit of a process to marinade and then all the varying coatings… ‘ I nie są to komentarze do galantyny z ośmiornicy i słowiczych języków, ale do najpospolitszych
chicken nuggets zamarynowanych przed usmażeniem.
Rozejrzyjcie się u
Annabelli. Czy tylko ja mam wrażenie, że przechwyciła ona jeden ze wschodnioeuropejskich zeszytów do ZPT i kręci biznes na krokodylkach z ogórka oraz na tym jak ugotować makaron?
Nie lubię jej, denerwuje mnie, jestem do niej uprzedzona. Fakt, zastępuje śmieciowe jedzenie z supermarketu wersją domową, być może o mniejszej szkodliwości, ale nie czyni nic, by poprawiać kulturę jedzenia, promować
slow food i oprócz poczucia misji, nie ma żadnych kwalifikacji.
(...)
Cóż.
Diety Emetyków nie ogranicza z pewnością sklepowy asortyment.
Jest tu na półkach nieomalże wszystko, a jeśli nie ma na półkach to jest on-line w sieci.
Chcesz dodać do curry świeże liście papedy,
klik klik na jutro z dostawą do domu.
Potrzebny ci
Bratwurst lub
Schweinshaxe – germandeli dot com.
Do tego nieustannie programy telewizyjne, gdzie amatorzy i restauratorzy gotują, pieką i jedzą wykwintne potrawy na porcelanie
Royal Dulton lub Jamie Olivier smaży pizzę na patelni opcjonalnie ciapie łychą śmietany w wydłubane mango, bo realizuje się w konwencji ‘
zdrowo sobie ugotuj w piętnaście minut’.
Gdzie jest środek? Najlepiej złoty? Choć nie wzgardzę innym metalem szlachetnym?
Dynia z obiadowymi trojakami –
Eintopf do podgrzania, zielone, deser (jogurt lub galaretka), stanowi w ochronce ewenement.
Młodzież przynosi tam kupne kanapki z supermarketu lub kiełbasiane rolki, ale tu i przesadnie nie wymagajmy, ochronka jest proletariacka i skupia przede wszystkim dziatki wiejskich dorywczych pracowników fizycznych. Progenitura intelektualistów z fabryki molekuł jest w mniejszości. Ale widzę, i morale mi upada, że nawet matka Rubenita i Eduarda, strażniczka złotych ziaren paelli, odpuściła i w dwojakach posyła młodzieży kanapki z białego chleba, choć nadal – ku chwale Juana Carlosa Pierwszego, czy Drugiego - z chorizo.
[I tu mogłaby nastąpić kolejna dygresja, że kanapki z chorizo jako podstawa diety Rubenita, który przez cały swój krótki żywot żarł dotychczas z takim samym zaangażowaniem jak i Dynia, to skutek jednej z przebiegłych manipulacji ‘
nie będę jadł niczego innego, bo lubię tylko kanapki z chorizo’ patrz: efekt uboczny narodzin młodszego brata. Gdyby Dyni przyszło coś takiego do głowy, myślę, że doskonale zdaje sobie już sprawę, że zabilibyśmy ją śmiechem, bo nikt w tym domostwie nie ma czasu na spersonalizowane gotowanie lub składanie kanapek pod klienta. Jeśli w menu występuje kaszanka – wszyscy jedzą kaszankę, nie jedzą – chodzą głodni. I choć widać na kilometr, że Rubenito owinął sobie menu i rodzinę dookoła palca to też ostatecznie i nie moja rola, by potrząsać. Potrząsanie w dziedzinie tak grząskiej jak macierzyństwo rzadko przynosi oczekiwane rezultaty typu dozgonna wdzięczność i kwiaty pod pomnikiem. Acz, niesamowite, nieprawdopodobne, nieomal jak z
Archiwum X jest to, jak bardzo matki ślepną, milkną i nie słyszą, gdy rozbija się o własne dzieci. To niesłychanie przynagla, by nad własną głową zainstalować CCTV.]
Wracając do trojaków, może i w ochronce Dyni trojaki to ewenement, ale względem polskich standardów opieki nad dzieckiem, bliżej nam chyba patologii niż piedestału.
Albowiem, jak zauważyłam, ojczyźniane standardy są mocno zawyżone, a nawet rzekłabym zaciskają się pętlą, zupą, drugim, a nawet sałatką wokół szyi.
Rozmawiając z Matkami Polkami podczas wizyty w ojczyźnie raz, czy drugi podzieliłam się w gronie spraną historyjką, że pod presją grupy rówieśniczej dziecko mi -
cha cha! - odmawia spożywania grzybów.
Za każdym razem, ku mojemu zaskoczeniu, reakcja była podobna:
już wprowadziłaś grzyby?
Za pierwszym razem – zignorowałam, za drugim – uniosłam brew w zdziwieniu, za trzecim – poszłam sprawdzić w lustrze, czy nie jestem wielbłądem.
Ich zaskoczenie kontra moje zaskoczenie.
Ich, że ignoruję algorytmy.
Moje, że
i s t n i e j ą szczegółowe (!) algorytmy wprowadzania podzespołów diety!
Gdy tymczasem ja parłam jak traktor bez przykładania wagi do czasu, sezonu, wykresu, czy konstelacji gwiazd.
Warzywa, sztuki mięs, nabiały, potem, co ukradnie z talerza, do tego zimne mleko z lodówki.
Chciało? Jadło.
Oliwki, grzyby, rolki sushi, orzechy, byle miód dopiero po roku i z dala trzymać od wędzonego, próżniowo pakowanego, za to przypraw nie szczędzić, ale soli nie nadużywać.
Tego się trzymałam, a cokolwiek bym nie uczyniła, pielęgniarka środowiskowa piała z zachwytu nad mą ekstraordynaryjną wydolnością wychowawczą.
[Służę dygresją. Szkołom na Wyspie – nie wiem, czy wszystkim, czy tylko w tym konkretnym hrabstwie – przekazano wytyczne, zakazujące komentowania stanu higieny osobistej uczniów, poruszania tematu w rozmowie z rzeczonymi lub ich rodzicami, w uzasadnieniu:
'aby uniknąć dyskryminacji'. Być może z tego samego powodu, z obawy, że ją posądzę o niecne, pielęgniarka środowiskowa piałaby z zachwytu, również wtedy gdybym karmiła dziecko styropianem? Nigdy się nie dowiemy.]
Zatem na ojczyźnianą miarę, co wyraźnie podkreśla geograficzno-mentalny relatywizm sprawy, należy mi się dekoronizacja i zrzut z pomnika.
(Do listy przewinień dodajmy, że Dynia opowiada światu ‘my like Donalds’ i być może zdążę się wytłumaczyć, że głównie chodzi o nieograniczony dostęp do dozownika
kepuczu, który to
kepucz można wylizywać z papierowej miseczki, lub też o słomkę i balonik, nim uderzy we mnie pierwszy kamień owinięty w kartkę ‘
już wprowadziłaś kepucz?!’)
Ponoć istnieją sekretne społeczności Matek Polek, które sprzeciwiają się jarzmu ekologicznego pasztetu z marchewki i dewolaja z cukinii i patatów. Ponoć istnieją fora internetowe ‘
a ja karmię parówkami’. Nie wiem, nie byłam, słyszałam, ktoś opowiadał.
Jeśli tak, jeśli to na poważnie, to powiedzmy, że to protest na miarę ‘
na złość babce odmrożę sobie zadek’.
Ostatecznie chodzi tu o zadek i przyległe organy przyszłości narodu.
Własne można sobie odmrażać, cudzych – jakoś nie przystoi.
(...)
Czy to nie na blogu
zimno wywiązała się kiedyś dyskusja piętnująca kompensowanie sobie braku czasu dla dzieci produkcją eko-przetworów z eko-marchewki?
Zatem na podstawie dotychczasowych obserwacji zauważam, że dorośli często wcale nie chcą spędzać czasu ze swymi dziećmi, dzieci chcą spuścić ze smyczy i marzą by te zajęły się sobą. Patrz: najostatniejsze garden party – krzesła pod ścianami jak na szkolnej dyskotece format: wczesna podstawówka lub wieczorek taneczny u Dulskich, a dziateczki samopas na stoku lub oturlałe po krzakach (bo ogródek na górce), wysłuchujące karnych komend:
nie rusz, nie dotykaj szyb rękami (?!), książek na dwór nie wynoś (?!), zejdź, przestań, zachowuj się, odsuń!!!
Czyż zatem nie byłoby pięknie, aby choć w tej marchewce chcieli się zrealizować?
(...)
I jednocześnie nie mam wątpliwości, jeśli za rok wyślemy Dynię do tutejszej szkoły to trafi w szpony szkolnej stołówki. A najlepsza szkoła w okolicy szczyci się menu niczym nie ustępującym tablicy z lodówki Emetyka za zasługę poczytując sobie minimalną podaż warzyw (‘
bo nie było popytu, w ten sposób ograniczyliśmy wydatki’). Chwilami nawet stołówka w najlepszej szkole to Emetykowe menu przebija oferując smażoną rybę z frytą, smażone mięso z fasolą, a do tego czekoladowy placek z lukru i kremu. Szkoła chwali się również polityką zerowej tolerancji dla czipsów i czekoladowych batonów. Ktoś im musi tam jednak robić koło pióra, bo wyrzucając osmarkaną ze wzruszenia chusteczkę dostrzegłam w koszu na śmieci papierki po produktach koncernu
Mars i
Walkers. Indagowana na ten temat Dyrekcja (nie mogłam się powstrzymać, choć
Norweski kopał mnie po kostkach), zmieniła kolor i odrzekła, że to na bank odpady po odwiedzających. Niech tam. Udajmy, że wierzę. Udajmy, że wierzę, że tego dnia odwiedziło ich czterdzieści osób lub jedna, tuż po napadzie na sklep ze słodyczami.
(...)
Powiedzmy tu sobie szczerze, jedzenie mogę jeszcze w pewnym stopniu kontrolować.
Z innymi rzeczami – dużo gorzej.
Lucynie zaczął odpadać palec u stopy.
Lekarz przypisał fungicyd, matka Lucyny podobno zastosowała, jednak skoro po trzech dniach (!) nie było poprawy, zaniechała. Lucyna biegała boso, bez skarpet, chętnie wymieniała się pantoflami z wesołą gromadką innych bosych (‘
Dyniu, pod żadnym pozorem nie zdejmuj tam skarpet!’).
Po pewnym czasie na dolne kończyny Lucyny wstąpiła wysypka.
Rzuciłam kątem oka, gdyż spełniam się jako dermatolog-amator, rzekłam do
Norweskiego: ‘
Grzyb! Izoluj nasze dziecko!’
Lekarz rodzinny obejrzał ponoć ponownie i odpadający palec, i nogi i orzekł – palec-grzyb, nogi - egzema.
Nawet okiem nie mrugnął, że wysypka szła prostą drogą, wektorem rajstop od palca przez stopy.
Może patrzył przez odwróconą lornetkę?
Przypisał inny grzybiotyk, a nogi nakazał smarować maścią ze sterydami i zmienić proszek non-bio na inny non-bio.
Od intensywnego smarowania grzyba kortyzolem, grzyb raźno przeskoczył na dłonie matki Lucyny, gdzie wykwitł w zdiagnozowaną przez rodzinnego... a jakże ... egzemę. Jak człowiek się uprze to zawsze jest szansa, że symptom dopasuje się do diagnozy. Ileż to razy Doktor House identyfikował toczeń.
Sytuacja w chwili obecnej przedstawia się następująco. Po dwóch miesiącach cała rodzina Lucyny ma już ‘egzemę’. Emetyk, który lubi się tulić, ma adekwatną wysypkę. Lucynie trzeba chirurgicznie usunąć paznokieć, by powstrzymać grzyb.
Ja prasuję skarpety.
A świerzb? Wszy?
Poczekajcie. To się dopiero będzie działo.
@kaczka