Image Slider

Okolicznościowo

(...)
Dzisiaj w Betlejem.


(...)
Sagrada Família. Na miarę naszych czasów i obyczajów.


(...)
Choinka wielookolicznościowa.


(...)
Śliczna panna indagowana przez Bawarskie cioteczki na okoliczność edukacji religijnej na landszaftach o tematyce okołostajenkowej identyfikuje Miriam, Józefa i Dziecię jako mamę, papę i Edwarda.
(Tymczasem w oryginale Edward nosi się ostatnio w skarpetkach z inskrypcją ‘Daddy’s little princess’.)

(...)
Mamy już sałatkę z kartofli, wursty, barszcz, wyrób uszkopodobny, resztkę pierników, pudełko lodów, skrzynkę piwa i jeszcze tylko trzysta stron kwitów.
Niech się Wam darzy, wszyscy, którzy tu przychodzicie!


©kaczka

1152

[21 Dec 2012]

(...)
Dzisiejszy koniec świata sponsoruje:

©kaczka

1151

[19 dec 2012]

(...)
Nie można zmilczeć o sobocie.
Był Mikołaj tak pracowniczy jak wczasy pod gruszą.
Mikołaj, o głosie i formacie kolegi z działu kontroli jakości, miał support przed swym występem.
Wędrowną trupę aktorów.
Był tam i osobnik przypominający Sheldona Coopera i jednocześnie wyższy od Norweskiego (nietakt!), była panienka, wypisz wymaluj, Bernadette Maryann Rostenkowski-Wolowitz, był też czarny charakter.
I o ten charakter się popsuło.
Albowiem, Dynia nawet nie splunąwszy w naszą stronę, sama przepchała się przez tłum nieletnich i  z miną konesera występów artystycznych zajęła miejsce w pierwszym rzędzie.
I siedziałaby tam do dziś, gdyby zza kulis nie wychynął charakter i nie zaczął łypać złym okiem.
No i po ptakach.
Jakiś Ananiasz zaczął ryczeć ze strachu i zawzywać na wyprzódki swej matki.
Dyni dla towarzystwa zatrzęsła się broda, usta wygięły w podkowę i  uderzywszy w bek wróciła na łono rodziny.
Problem był w wewnętrznym rozdarciu, gdyż Dynia jednak bardzo chciała nadal siedzieć w pierwszym rzędzie, a jednocześnie mieć pewność, że jakby co, ktoś w jej imieniu da w ryj charakterowi i do tego celu zaangażowała Norweskiego.
Dwumetrowy Norweski w pierwszym rzędzie?
Dziateczki straciły wizję, a my popularność.
Mikołaj przebrany za dział jakości wręczył Dyni paczkę ciastoliny.
Rewelacyjna sprawa (!).

(...)
W niedzielę Dynia i mniejszy Pan paniscus wykrawały konfekcję cukierniczą.
W kultowych bohaterów s-f, w zjawiska astrofizyczne, w leukocyty, astrocyty lub bełkocyty, w złom.



©kaczka

1146-1150

[15-18 Dec 2012]

(...)
Do świąt już tylko sześć pudełek i siedemset stron kwitów.


 ©kaczka

1143-1145

[12-14 Dec 2012]

(...)
A jednak.
Unijna komórka do spraw rozwoju inwencji twórczej  drugi raz powołała mnie z rezerwy, a ja dałam się powołać skuszona niebieskim długopisem w gwiazdki i smutną kawą z kwaśnych fusów.
Tyle mojego, że tym razem wiem. Hotel na lewo, sklep na prawo, ‘Happy Fish’ na wprost.
(Czy tylko mnie się wydaje, że to dość cyniczne nazwać rybną restaurację ‘Happy Fish’? )
Zanim jednak długopis i gwiazdki i smutna kawa, zanim bułka z rybnym kotletem, zanim cały ten blichtr i świat wielki...
Osiemset stron kwitów na Trzech Króli.
(Unijna komórka nie pożałowała mi treści, nasypała z górką. Czy to wyróżnienie, czy może wszyscy inni potrafią szybciej biegać lub znają lepsze kryjówki?)
Uszka w barszczu tym roku znów zastąpią ravioli z Tesco.


©kaczka

1142

[11 Dec 2012]

(...)
- Papagei. – mówi Norweski pokazując na papugę w fartuszku pocinającą z wózkiem przez kartki ‘Miasteczka Mamoko’. – PAPA-GEI.
Dynia, Heurystyka tańcząca, ma na ten temat własne zdanie.
- Mamagei!!! MAMA-GEI!
Zaprzeczcie!


©kaczka

1140-1141

[9-10 Dec 2012]

(...)
Partycypowaliśmy w świątecznym przyjęciu dla kurdupli.
Motywem przewodnim imprezy była zwyczajowo demolka, chryja oraz otwieranie kolejnych prezentów.
Jest dziesiąty grudnia.
Pod względem ilości pozyskanych darów akonto narodzin Zbawiciela już dawno zostawiliśmy w tyle Chanukkę w opcji standardowej.
Dzień w dzień Dynia rozpakowuje jakąś mirrę, jakieś kadzidło lub niewszystkozłotocosięświeci z opakowań po sterydach dla bakterii przebranych za adwentowy kalendarz [1].
Trąci moralnym zepsuciem mimo, że treści pudełek najczęściej z Armii Zbawienia.
(Motto: Nie ma takich śladów poprzedniego uczucia, których nie usunie proszek z wybielaczem i pranie w programie bawełna tysiąc stopni. Gumowy dinozaur? Domino? Klocki? Half Past Daisy [2]? Bryła świata? Punkt oparcia? Nie widzę przeszkód [3].)
Tym sposobem wymówiliśmy Mikołajowi spod szóstego.
Żadnego polerowania butów (tu akurat nieodżałowana szkoda), żadnych warzyw okopowych dla fauny towarzyszącej, żadnych ciasteczek i mleka, nikogo nie ma w domu, sio!
Odmówiliśmy podróży pociągiem świętego Mikołaja (jedyne eńcset plus VAT) oraz kontaktów z rozrzuconymi po centrach handlowych przedstawicielami profesji, tandetnymi erzacami w poliestrach i nylonach (w pakiecie zdjęcie i prezent, jedyne eńcset plus VAT).
Zda się, że poniekąd słusznie, bo z wczorajszego świątecznego przyjęcia Dynia wyjechała na hulajnodze przyozdobionej Dżordżem Sznyclem.
Na hulajnodze (!) [6]
Tak to jest, gdy się człowiek zadaje z Emerykiem-Emetykiem III, przyszłym dziedzicem królestwa skupu używanych domów, pól i samochodów, księciem agencji najmu, wynajmu i podnajmu.
Zgrzyt, bo Emeryk-Emetyk i Dynia zapałali ku sobie nagłym, niewytłumaczalnym racjonalnie uczuciem. Do tej pory byli dla siebie jak z próżni [7], jak z niczego, jak z przezroczystości, niewidzialni, dwie szyby.
Aż ustrzelił ich z procy jakiś nierozumny, szczerbaty kupidyn.
(Czy pomogła lśniąca hulajnoga, a w niej odbicie Emetykowej przyszłej prosperity, czy to zemsta na Rubenicie, który udał się ku Południu na miesięczne wywczasy z abuelą?)
Pospiesznie tedy Dynia i Emetyk zainicjowali podstawową jednostkę społeczną, w której Dynia opiekowała się różowym od stóp do głów Edwardem, a Emeryk-Emetyk utrzymując, że występuje w charakterze wuja (!) podgrzewał butelki mleka w różowej zmywarce do naczyń i obrywał ścierą. Po gospodarstwie domowym plątała się jeszcze jakby ciemniejskóra Lelija ze szczotką, ale jej rola (Putzfrau?) pozostaje niejasna. Regularnie przeganiano ją od pańskiego dziecka. I stołu. Równie regularnie tulono ją do piersi.

(...)
Prawdopodobnie nie zaproszą nas już więcej.
Dynia brylowała manierą towarzyską strofując niegrzeczne dziatki skserowanym z ochronki tonem sierżanta. Była wstrząśnięta rozmiarem anarchii i zniszczenia (usta w literę ‘o’) i podejmowała liczne interwencje, które w przyszłości, jeśli się nie opamięta, zaowocują etykietą 'Ananiasz - pieszczoszek naszej pani'.
Jakby tego mało, oficjalnie i regularnie informowała o konieczności udania się do latryny, czym psuła humor zebranym przy bufecie z dżinem i tonikiem, a nas kompletnie zbiła z tropu, bo wyjścia do latryny były naprawdę zsynchronizowane z POTRZEBĄ! (Przy tym żadnych nocników, nasadek, nakładek, obsadek! Kibel sauté.) [8]

(...)
Oprócz prezentów głównych, oprócz dorzucenia do świątecznego stołu frytek, hamburgerów i pizzy, zlecono nam przygotowanie gry w salonowca.
Nie pierwszy już raz wyjęci z kulturowego kontekstu - ze słowiańskich salonowców pamiętam jedynie 'starego niedźwiedzia', Norweski, dla świętego spokoju, przezornie wymazał całe dzieciństwo z pamięci - ratunku szukaliśmy w sieci.
A potem już tylko opakować pierdylion prezentów (!) jeden w drugi jak matrioszki i próbować szerzyć altruizm wśród dwulatków.
Zadanie dla optymisty na Prozacu.

(...)
Z przyjęcia wychodziłam z gromadą dziatek czepiających się mych kolan i próbujących wciągnąć mnie z powrotem.
Łatwo wyjaśnić tę popularność.
Jestem jedynym rodzicem, który nie chowa się w bufecie, ani nie zajmuje kanapy pod ścianą między Hesią i Melą.
Sama rzucam się na pożarcie.
Kompletny brak instynktu samozachowawczego.

(...)
Za tydzień Mikołaj tak pracowniczy jak wczasy.
Więcej prezentów.
Niemoralnie.


[1] Bilans: dwa wieczory, dwie tubki kleju, nożyce w stopie, kryminalnie niskie morale w drużynie 'no, kaczka, daj żyć, przecież ona liczy tylko do leloł' ... i nadal sześć pudełek do przebrania.
[2] Upsy Daisy, w wokalnej interpretacji Dyni: Half Past Daisy
[3] Mówisz masz. Jedna z mam zrzuciła nam na progu dwadzieścia kilo ubrań w rozmiarze od blastuli do trzech miesięcy. Nad domem łyska różowa łuna. Dwadzieścia kilo różowych outfitów w takich odcieniach różu, których jeszcze nawet nie wymyślono. Dynię przeniosło do raju poza kolejką. Nurza się tedy wśród niemowlęcej odzieży wykorzystując status samotnej, wielodzietnej matki. Edward Damski Fryzjer przegląda Yellow Pages w poszukiwaniu psychoterapeuty. Lola, która raz jest Lolą, raz Ethanem [4] nie może się zdecydować, czy to dobrze, czy źle. Ja mam szczęście do ludzi [5] oraz prania i prasowania na najbliższy kwartał.
[4] Ethan ‘Mission Impossible’ Hunt, zaraz po Rubenicie Młodszym, najnowszy ze skazańców w ochronce
[5] z wyjątkiem tych, do których nie mam
[6] Hulajnogę miała dostać na osiemnaste urodziny.
[7] a przecież wiadomo: horror vacui!
[8] Powstrzymajcie owacje, to kolejny sabotaż, przecież zanim się uśnie można iść do toalety trzysta czterdzieści cztery razy, wolnym krokiem przez spacerniak.

©kaczka

1138-1139

[7-8 Dec 2012]

(...)

5:12
- Śpij srebrny Księżycu,  idę do fabryki.
- Papa praca. Mama bett. – odpowiada Księżyc spod kołdry – Papa praca. Mama HOUSE!
(Zdradzasz ideały sufrażystek, córko!)


(...)
Zaczął się sezon, o którym nie wypada głośno mówić w obecności drobiu.
Pracownicze świąteczne fety i bufety.
W pierwszej parze pieczyste z indyka oraz brukselka.
(Brukselce grudzień też się dobrze nie kojarzy.)
Zjadłam wczoraj dyskretnie spoglądając na zegarek. Deser dokończyłam jedną ręką szukając rękawów kurtki.  Jeszcze w papierowej koronie wbiegłam na dworzec.  Pociąg spóźnił się minutę. Dzięki tej minucie zdążyłam.
Na stacji końcowej przejęłam Dynię. Norweski oddalił się ku swemu indykowi. Przez pola kartofli pobiegłyśmy na główny plac we wsi.
Pastor odpalił choinkę.
Muzykanci z Bremy zadęli w trąby.
Przebrani za Dickensa siermiężni kolędnicy z latarenkami próbowali śpiewać, ale maszynowy śnieg sypał im w oczy.
Dynia chciała tańczyć w zamieci, więc użyła choreografii kaczuszek pod Silent Night, Holy Night.
Pojawił się Rubenito.  Popędzili oglądać choinkę. Zapadli się w błoto po kolana. Wrócili jako dwa utopce.
Jako Bonnie i Clyde napadli na budkę formatu wychodka należącą do Świętego Mikołaja, który jak to we wsi, przyjechał traktorem, a na nogach miał kalosze.
Nie wiem, skąd Dynia zna się na koniunkturze (wykłady w ochronce?), ale negocjacje ze Świętym prowadziła wzorowo.
- PIG BOX! – zażądała, gdy Święty nieopatrznie zapytał, co dziecina chciałaby w podarku miast zapchać paszczę cukierkiem i odesłać na koniec kolejki.
Pech, że wychodkowy Mikołaj był obłożony dekoracją z dużych pudełek, więc Dynia uznała, że należy jej się na cito.
Odrywanie od pudełka oraz fakt, że pudełko było atrapą zabiło w Dyni trochę ducha Bożego Narodzenia.
Nie na długo.
Pomogła filiżanka babyccino w nocnym barze, podział cukierczanych  łupów z napadu na wychodek Mikołaja oraz demolka lokalu.
A potem szłyśmy przez noc trzymając się za ręce.
Świecił Księżyc i nikogo oprócz nas dwóch nie było na świecie.

(...)
- Darling, umiejętność jazdy samochodem nie ma niestety, żadnego związku z inteligencją. – rzekła mi dziś staruszeczka.
Biorę to za komplement, gdyż inne opcje są zbyt przygnębiające.



©kaczka

1136-1137

[5-6 Dec 2012]

(...)
Jak wynika ze zgorszonej  uwagi w dzienniczku, Dynia i Ruenito zabrani do zakładu masowego żywienia dali sobie mocno po nietykalności w kolejce do ciastek i napojów.
Obwieszona niemowlętami ochronka miała ograniczone możliwości rozszczepienia dwóch zacapierzeńcow i z tego powodu winnych zwrócono rodzinom w stanie mocno zużytym i wytarzanym w podłogowym kurzu.
Poszło im podobno po linii nacjonalistycznej.
- Oma! – rzuciła Dynia pokazując palcem na emerytkę w kolejce.
- Abuela! – poprawił Rubenito.
- Oma!
- Abuela!
- OMA!
- ABUEEEEEEEEELA!
- OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOMA!
Kto kogo popchnął pierwszy, nie ustalono.
Winnych nie odesłano do kąta, bo tam już stała zesłana za jakieś przestępstwa choinka.
Metrowi narodowcy i radykałowie chcieli tam biec z własnej woli, gdy już się podnieśli z podłogi, pobieżnie otrzepali i zinwentaryzowali straty.
(Wyrwany pukiel włosów? Daremnie dochodzić czyj. Mają koafiury w tym samym  wypłowiałym, nordyckim kolorze.)
Wyczepianie pawianów z choinki byłoby ponad siły ochronki.
Zjedli po ciastku, wysłuchali dydaktycznie smrodliwego wykładu o liberté i égalité, otrzymali nagany na piśmie i wrócili do domu.

(...)
Los! Raus! Schnell! Mama! Los! Auf!
Jeśli jeszcze opanuje: Hände hoch! to do zabawy w Czterech Pancernych będzie nam brakować wyłącznie Szarika.

©kaczka

1034-1035

[3-4 Dec 2012]

(...)
Od wczoraj, od wczesnych godzin popołudniowych cały naród  jest w ciąży.
Społeczeństwo dzierga mikrobuciki, policyjni artyści szkicują pamięciowe portrety królewny (‘o Anglikański Boże, a co jeśli odziedziczy odstające uszy i łysinę?'), co wrażliwsi, w tym premierzy i arcybiskupi, już czują przepowiadające skurcze.
I ja się gładko odnalazłam w tym zbiorowym urojeniu. Ze znacznym wyprzedzeniem.
Od tygodnia mnie mdli.
Mdłość jest efektem ubocznym frontów meteorologicznych przechodzących w holenderskich drewniakach przez moją głowę, ale jakże akuratnie, z jakim królewskim wyczuciem czasu mnie nęka.
No to raz, paw dla królowej!

(...)
Najpierw o podłogę rąbnął kubek mleka.
Potem zapadła krępująca cisza.
Potem czekaliśmy na standardowy, charakterystyczny dla płaczek znad Gangesu, ryk rozpaczy.
...
...
...
I nic.
Spojrzała na rozlane mleko, na nas, na rozlane mleko, na nas...
No i sie stało.
- Oh shit!  Oh shit! – skomentowała tonem ‘Norweski zamotany w nogawki spodni biegnie o świcie z kubłem ogryzków za odjeżdżającą w siną dal śmieciarką [1]’
Z jednej strony patologia, z drugiej – przynajmniej wiadomo, że te kopiująco-skanujące wypustki kognitywne ma na swoim miejscu.
Z trzeciej,  na darmo płakać nad rozlanym mlekiem, gdy płoną lasem?

[1] śmieciarka przyjeżdża raz na dwa tygodnie o szóstej trzydzieści rano, więc dobrze jest dogonić. Szczególnie latem.

(...)
Dyni recenzja sobotniego spektaklu:
Lolu [2]! Czarl [3]! PIK [4] Ałs [5]! Kiks [6]! CINO [7]! CZOCZA [8]! Dzici [9]! POOP [10]! PIG POOP [11]!’
Logopedzi zacierają ręce.

[2] Lola
[3] Charlie
[4] big
[5] house, choć przez długi czas wydawało nam się, że [4] i [5] to świniareczki rozmowa o chlewikach
[6] Der Keks lub ett kex – gdyby napisała, byłoby jasne, a tak nie jest,
[7] Babyccino (koniecznie ze słomką; ‘słomka’ mową ciała lub ‘sama sobie sięgnę’)
[8] Ciocia
[9] Liczna progenitura cioci
[10] ... akhem...
[11]... wiadomo...

(...)
Mam wrażenie, że moją obecna sytuację zawodową najlepiej oddaje jeden z odcinków komiksu z Dilbertem:

Oni: To twój projekt. Cały twój. Zarządzaj!
Ja: A jaki jest budżet?
Oni: To my zatwierdzamy wydatki.
Ja: Kto mi podlega?
Oni: To my powiemy twemu zespołowi, co ma robić.
Ja: ... to może zabiorę się za układanie planu?
Oni: Daruj sobie. Już mamy.
Ja: Pytanie hipotetyczne, kto będzie winien, jeśli projekt się nie powiedzie?
Oni: To twój projekt. Cały twój. Zarządzaj!


(...)
Ach, i jeszcze zupełnie nowy komornik zostawił list z zupełnie nowymi pogróżkami.
Tak, nawet już policja sprawdziła, czy nie ukrywamy w szafie dwóch rosłych młodzianków hodujących w ogródku zioła i winnych gminie czterysta funtów.
Sprawdziła i cóż z tego?


©kaczka

1032-1033

[1-2 Dec 2012]

(...)
- Był czas, pamiętam jak przez mgłę – gorzko zapłakał Norweski wciskając zbyt długie nogi w rząd teatralnych krzesełek  – że chodziliśmy do kina na nocne seanse od lat osiemnastu.
I oto jedyne co nam pozostało to kukiełki, pacynki i morały z gatunku ‘myj zęby’.
Od lat trzech.
W samo południe.

Światło, kometa, prawdziwa betlejemska gwiazda w tym tunelu, że rząd przed nami po przekątnej klan Panpaniscusów.
Oni nam wyjety z piekarnika chleb na zakwasie, my [1] im sklejamy Zuckerhut pod wspólną libację.

[1] Norweski skleja. Może zużyje te wszystkie torebki cukru, które znosi do domu z zakładów zbiorowego żywienia?  Proponowałam, by wyhodować kryształ cukru, ale kryształ podobno się nie liczy.

(...)
Panpaniscus Starszy. Portret Dyni. (2012) kolekcja prywatna



(...)
Post scriptum.
- Dyniu, jak myślisz, co będzie dziś w adwentowym pudełku numer dwa?
- Ciocia!

 


... jeśli pozwoli zapakować się próżniowo.

©kaczka

1029-1031

[28-30 Nov 2012]

(...)
O piątej dwanaście ostrożnie odklejam ciepłe ręce Dyni przyklejone do mojej szyi.
Podważam centymetr za centymetrem.
Ponad moje siły, by oderwać je jak plaster.
Ponad moje, bo śpiąca Dynia brak mojej szyi natychmiast zastępuje krępym, welurowym karkiem Dżordża.
Dla niej, na szczęście, bez różnicy.
Różnica za to w temperaturze. Wysunięta z igloo kołdry stopa natychmiast zamarza. Zamarzł oddech budzika.
Czajnikowi odbija sie szronem. Dam głowę, pająk nad karniszem założył czapkę uszankę!
Zima.
Kiepska podróbka.
(Składniki zimy: śnieg, suche powietrze i ciemność.  Z tej listy wyłącznie ciemność, a i tak prześwietlona księżycem.)
W tę ciemność się gapię.
Moja homeostaza jest z przezroczystego, kruchego lodu,  z jajecznych wydmuszek, a w oknach ma szyby ze szkła cienkiego jak papier.
Tu już nie wystarczą stopy podklejone filcem, ani stąpanie na palcach.
Jeden nieostrożny, zbyt pewny siebie krok...
Unikam więc gwałtownych ruchów, wstrzymuję oddech, na wiadomoco czekam, udaję, że się nie wydarzy.
Zamykam oczy, nie widzę, wiec nie ma. – zgrabna  filozofia dwulatka.
Może jeszcze przyjdzie czas, że znowu zacznę żyć?
Wiosną któregoś roku?
Gapię się w zimność.
Powątpiewam.

(...)
W drugim tygodniu pracy ulegam wypadkowi.
Skaleczyłam się.
Kartką papieru.

(...)
Dynia nieświadoma tego, że trwa międzynarodowa ofensywa na odpowiedzialne za fonię zakręty i bruzdy w jej mózgu, angażuje się w zupełnie inne frustracje.
- Czy nie uważasz  Dyniu, że tylko kurduple mizernych rozmiarów leją w gacie? Podczas, gdy dziewczątka w pantalonach we wzorek...  – zagajam ambicjonalnie, możliwe, że antypedagogicznie. Ostatecznie, albo lewy płat czołowy, albo pęcherz, nie mam czasu, by śledzić trendy w tresurze wszystkich organów wewnętrznych.
- NOOOOOOOOOOOOOOOOO! – krzyczy Dynia i wysyła na nocnik Edka Damskiego Fryzjera.
Zza sterty nadprogramowego prania można odnieść wrażenie, że nawet Edek już załapał.

©kaczka

1210


[26 Nov 2012]

(...)
Mamy tu w telewizorze krwisty dramat.
Opieka społeczna odbiera wschodnioeuropejskie dzieci rodzicom zastępczym należącym do partii o programie, który moża ponoć streścić w jednym zdaniu: Wyspa dla Wyspiarzy.
Być może. Nie wiem. Może zaczynają dzień intonując Rule Britannia! Może żywią się fasolką. Może podpalają wycieraczki słowiańskim sąsiadom.
Jestem obojętna na nuty, indyferentna względem strączkowych, nie mam wycieraczki.
Za to co mnie do żywego dotknęło w przekazie -
Zastępcza matka roni łzy w zapaskę: ‘... nie jesteśmy rasistami, przecież uczyliśmy je [czyt. wschodnioeuropejskie dzieci] ich własnych SŁÓW!
SŁÓW? Wschodnioeuropejskich?!
Ciska mną atak apopleksji, bo to temat ostatnio dość drażliwy.
Bando kretynów! Idiotów ławico! Tabunie dufusów!
JAKICH ... tu wstawić stosowne obelżywości... SŁÓW?
SŁÓW?! wasza królewska mać!
Wciąż dochodzę do siebie, wciąż jeszcze trzęsą mi się ręce, nadal na czole pulsuje mi żyła po tym jak – na gorącym uczynku – ochronka galopując za Dynią artykuowała ‘żółty’ jako ‘ZOFTY’.
Niepomiernie dumna ze znajomości słowiańskiej fonetyki i kolorystyki.
I nieodmiennie przekonana, że robi dobrze.
To mój własny krwisty dramat, w którym brodzę.

(...)
Dynia zdegustowana nieadekwatną do apetytu podażą ciasteczek zelżyła mnie werbalnie.
- DUFUS! – rzekła, a na wypadek, gdybym  miała wątpliwości doprecyzowała – MAMA DUFUS!
Wezwałam podejrzanego.
Norweski przyznał się od ręki, co wiecej nie poczuwał się do winy.
Przecież to ja chciałam, by Dynia oduczyła się naruszać nas cieleśnie w obliczu swych frustracji.
To oduczył.

(...)
Czytam Yrsę po polsku.
Jak dotąd (strona dwudziesta) jedyną zbrodnią jest masakra, której polski tłumacz i dział korekty dokonali na tekście.


(...)
Dynia Cykl: Portrety. Ojciec. Matka. (2012); szkice żelazem




©kaczka

1208-1209

[24-25 Nov 2012]

(...)
Sezonowe spotkania matek.
Mniejsza połowa (o siło tradycji!) jest w ciąży, większa połowa dolewa sobie wina i weseleje w postępie wykładniczym.
Gdzieś w oddali, pod osłoną nocy, pięciu ojców układa swe dziateczki do snu.
Przemocą lub przekupstwem.
W ruch idzie woda, mleko, paracetamol, nurofen, amoksycylina, cyklosporyna, maść na liszajec, magiczne granulki na ząbkowanie, misie, lalki, samochodziki, książeczki, egzorcyzmy...
- CHLOROFORM! –  wreszcie któryś z nich przysyła wiadomość  - JAK BOGA KOCHAM, ZARAZ IDĘ PO CHLOROFORM.
Wznosimy toast pod chloroform. Zamawiamy przystawki.
Rekonstruujemy opowieści o porodach, wymieniamy  przepisy na liszajec, wyznajemy publicznie zaniedbania, odpuszczamy sobie wychowawcze grzechy, żeby ich bilans się zgadzał nadrabiamy nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu.
W domach, do których zakradamy się na palcach po północy, śpią warstwami na kanapach ojcowie i ich dziatki.
Chrapią.
(Za przyczyną chronicznych infekcji górnych dróg oddechowych wszyscy tu chrapią.)
Niewyłączone telewizory emitują sygnał końca programu.
Na ekranach szary śnieg.
- Dobrze, że już wróciłaś. – mamroczą przez sen.
Dobrze.
Choć czasem to dyskusyjne.

(...)
Bebe wchodzi w trzecią prędkość kosmiczną na Pegazie swego talentu.





©kaczka

1205-1207

[21-23 Nov 2012]

(...)
Najbardziej zaskoczone nowymi okolicznościami zawodowymi są moje nerki.
Od lat wydzielało im się płyny w regularnych interwałach [1] – szósta, dziesiąta, pierwsza, osiemnasta.
Nagle mają nielimitowany dostęp do napojów zimnych i gorących.
Pokryte kurzem cynaderki  od tygodnia  pracują na pełnych obrotach.
Powiadam, każdy nefromedal ma dwie strony.

[1] Wiadomo, nie wypada pić ze zlewki lub erlenmajerki.

(...)
Dynia mocno sfiskowała w opiece nad swym plastikowym potomstwem reprezentowanym przez Lolę i Edka (na cześć Mendozy nazywanego najczęściej Damskim Fryzjerem) [2].
Matka somnambuliczka przewija je i karmi przez sen nawet na moment nie opuszczając przy tym fazy REM.
Pytanie, czemu u licha, ta umiejętność nie jest dostępna innym matkom?

[2] Edek Damski Fryzjer ma trudne dzieciństwo. Ostatnio przypadł mu z rozdzielnika różowy outfit z napisem ‘Mummy’s gorgeous girl’.

(...)
Dynia 'Wielki Wybuch' (2012), kolekcja prywatna

 

©kaczka

1203-1204

[19-20 Nov 2012]

(...)
Czas płynie.
Niby toleruję to przepływanie.
Może czasem tylko drgnie mi powieka, gdy u lekarza przyjmuje Doogie Howser, M.D.
Może rzadziej i przelotniej studiuję swoje szczegóły w zwierciadłach.
Może nawet szybciej zasypiam wieczorem i dłużej wstaję o poranku.
Niby toleruje, niby wspaniałomyślnie siłom sprawczym wybaczam to obcesowe traktowanie.
W końcu, czy ma sens się buntować i brodzić pod prąd w tym pantareju?
Mącić spokoju wodę, spod kamieni wypłaszać smutnych myśli wijce i pratchawce?
Czy nie prościej dryfować recytując Koheleta?
I oto, o ironio,  od wczoraj jestem tymczasowa podwładną kogoś młodszego ode mnie o jedną, a może nawet i dwie dekady.
I chodzi za mną lustro, i czy chcę, czy nie chcę [1], zerkam, rzucam okiem, porównuję, się przeglądam.
I gdy rozmawiamy o dzieciach (ludzkości, o jakże niesłusznie zakładasz, że matki potrafią jedynie o dzieciach), dociera do mnie, że opowiadam z pozycji pogromcy tygrysów ‘wszystkie światła na płonącą obręcz, a teraz wkładam głowę do paszczy’, podczas, gdy ona mi streszcza  wrażenia z pierwszych rzędów widowni ‘wata cukrowa, baloniki, pańska skórka i klaun na rowerku’ .
Kiedy?
Kiedy, pytam, ukradkiem myjąc nogi w tym chwil (ś)cieku, kiedy zostałam pogromcą tygrysów?
Kiedy, skoro jeszcze wczoraj ja sama - i wata, i balonik, i skórka, i klaun na rowerku?

[1] Nie chcę, ale nie potrafię się oprzeć.

(...)
Ochronka przechodzi załamanie nerwowe.
Po miesiącu nauczania Dyni algebry, Dynia nadal liczy w systemie binarnym.
One, two, one, two, one, two... leloł’.


©kaczka

1205

[18 Nov 2012]

(...)
Ronda.
Droga przez sąsiednią wieś przypomina trasę kulki we flipperze.
Narozstawiali tam w poprzek jezdni takich metalowych płotków, wybrzuszyli asfalt, dołożyli dziury w bruku, obsadzili zakręty gęstym bluszczem, upstrzyli trasę przejściami dla pieszych na guziki, a jakby tego mało wsadzili trzy ronda.
Jedno za drugim.
Dojeżdżając slalomem do pierwszego należy gwałtownie zmienić pas, bo się ta droga na pół samochodu nagle wystrzępia na dwie.
Nie zmienisz pasa, będziesz wiecznie krążyć po rondzie. Sprawdziłam.
Zjeżdżając z ronda trzeba gwałtownie zmienić pas, bo utknie się w drugim rondzie, którym po pięciu metrach kończy się ten półmetr szosy.
(Widziałam turystów, którzy krążą tam od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego.)
Wisienką jest trzecie, miniaturowe rondo, rondo z domku dla lalek, w które wpada się natychmiast, bez ostrzeżenia, wyjeżdżając z drugiego ronda.
Można byłoby go nie zauważyć, ale ktoś przezornie ustawił na nim betonową doniczkę z pelargonią.
- DLACZEGO? Dlaczego te ronda?! – pytam tłukąc głową o kierownicę gdzieś na poboczu.  – Przecież można było przez tę wieś prostą drogę!
- Ronda wymyślili Francuzi! – obrusza się staruszeczka.
Wymyślili też Sauvignon Blanc i Moneta.
Oczywiste, że należało wybrać ronda (!).

(...)
Są też najjaśniejsze strony.
Dynia gubi na trasie torbę frotek do włosów.
Znajdujemy ją wychodząc ze sklepu po godzinie zakupów.
Ktoś znalazł, oparł o ścianę, torba czeka.
Nieustannie się dziwię.


©kaczka

1203-1204

[16-17 Nov 2012]

(...)
Coś jest na rzeczy z tym kompocikiem mitycznym [1].
Stoję przy zlewie, nurzam statki w pianie, myśl mi dryfuje ku lepszym światom.
- ... LEKA! MLEKA! MLEKA! - odbieram nagle na częstotliwości zarezerwowanej dla lepszych światów.
Odwracam się.
- MLEKA PROSZE! – mówi metrowy hobbit wymachując pustą szklanką.
(Zupełnie, absolutnie, kompletnie pustą. To nie test osobowości.)
- TY MÓWISZ, CÓRKO?! MÓWISZ!?
- Tap.
- PO POLSKU?!
-Tap?
- CO CHCESZ?
-...
(rozwieszone w powietrzu napięcie można kroić tasakiem)
-  ...MILCH!

[1]
W tym z krotochwili:
...
- Synu, dlaczego? Dlaczego milczałeś przez dwadzieścia lat?
- Bo zawsze był kompocik.


(...)
Dynia języki traktuje jak cukierki  ‘Pick ‘N’ Mix’.
Do tej pory prawdopodobnie wybierając na oślep.
Od niedawna wszystkie orzeczenia są słowiańskie.
(Obowiązkowo w bezokoliczniku.)
Rzeczowniki  - angielskie.
Z teutońskiego wydłubuje  kurioza.
 Na przykład: So... 
Czymkolwiek jest:  So..., niezawodnie sprawdza się przy rozwiązywaniu łamigłówek umysłowych.

(...)
Trzymając dziś rano nogi ponad dwumetrowej drabiny zakończonej człowiekiem myjącym nasze okna, wyraziłam niejedną wątpliwość.
Najpierw, że jednego okna wcale nie da się uczciwie umyć, bo dostępu dwumetrowej drabinie broni głupi ganek z daszkiem.
(A zgadnijcie, poza konkursem, które tedy okno najchętniej obsrywają ptaki?)
Potem, że gdyby jednak te okna otwierały się do wewnątrz, ta dyskusja nie miałaby miejsca, bo sama myłabym sobie okna bez wynajmowania siły roboczej.
Siła robocza z drabiny obruszyła się i spieniła, że głoszę nieopisane herezje!
Że przecież, bez tych okien nie miałaby pracy!

...nie opuszcza mnie wrażenie, że coś im chyba nie tak poszło z tym imperium...

(...)
Mózg elektronowy.



©kaczka

1201-1202

[14-15 Nov 2012]

(...)
Przez kurs BHP przeszłam pod rękę z Wergiliuszem.
Może nie był to krąg piekielny per se (raz w tygodniu, osiem godzin dziennie, przez miesiąc), ale jakiś smrodliwy wychodek bez papieru toaletowego na obrzeżach zaświatów – z pewnością.
Prowadzący cedził słowa.
Ale jak cedził!
Chciało się podejść, potrząsnąć, w plecy uderzyć, żeby się z niego wreszcie wysypało.
- Aaaaaaaaa teeeeeeeeeeeraaaaaaaaz... (pauza suspensu) ... proooooooooooszę...
wyyyyyyyyyyyy...mieeeeeeenić... cooooooooooooo jeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeest pooooooooootrzeeeeeeeeeeeeeeeeeeeebneeeeeeeeeeee byyyyyyyyyyyyyy...
(suspens, suspens, suspens)
wyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyywołaaaaaaaać... 

(zatchnął się? czemu milczy od minuty?!)
...
...
...
... POOOOOOOOOOOOŻAR?
- Tlen, źródło ognia, paliwo!  - krzyczą jedni przez drugich, byle szybciej, byle  skrócić tę torturę.
Nie pomaga.
- Nieeeeeeeeeeeeeeee taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaak szyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyybko!
Zaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaacznijmy oooooooooooooooooooooooooood

...
...
...
tleeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeenu...

(... niech ktoś miłosiernie odetnie nam do niego dostęp!)
Raz w tygodniu, osiem godzin dziennie, przez miesiąc.
Egzamin i jeszcze napisać rozprawkę o wyższości bezpieczeństwa nad higieną lub odwrotnie.
Na nóżce od stolika są ślady moich zębów.

(...)
Na trzy miesiące zzułam robocze, fabryczne buty.
Zgarnęłam długopisy i kredki w karton po bakteriach.
Rozpakowałam dwa piętra wyżej w dziale, gdzie nie nosi się fartuchów i bez konsekwencji zarażenia się tyfusem można ogryzać ołówki.
Nowa jakość open-plan z parą szpilek pod biurkiem.
Będzie o czym pisać.

©kaczka

1198-1200

 [10-13 Nov 2012]

(...)
Staruszeczka z kuszą długo trzęsła się w bezgłośnym śmiechu schowana w poduszkę powietrzną (nienaruszoną!), a łzy niewspółczucia ciekły jej ciurkiem po plecach.
A wszystko to dlatego, bo podzieliłam się refleksją, że czyż nie powinno wystarczyć mi dziesięć godzin jazdy po  bezdrożach hrabstwach – zimny łokieć, dwadzieścia mil na godzinę, ułani pierzchają sprzed maski, wyprzedzam elektryczne wózki inwalidzkie  - aby jeździć z autoryzacją?
Podobno, że może.
Jeśli zacznę jeździć bardziej po lewej i nie zatrzymywać się na środku skrzyżowania.
I gdy z dróg znikną ułani.

Do tego ostatniego mocno się przykładam.

(...)
Przeczytałam książkę, z której wynika, że trójęzyczność to nie frywolna odmiana dwujęzyczności, ale zupełnie inna jednostka chorobowa globalizacji.
Nie wiem, na ile wierzyć, na ile naprędce modyfikować własne metody, na ile autorka jest matką tygrysicą obserwującą nieustannie swe dziatki  przez weneckie lustro?
Trochę impas.
Tymczasem Dynia brnie w mowę tubylczą (MAJN PYKCZER!) wysadzaną pojedynczymi perłami Lecha, Czecha i Rusa.
- Pacan! ¬ - niesie z kąta z grochem [1].
Dowolna wariacja na temat przepraszam lub szczera krytyka.

[1] Demokracja, kolejna refleksja,  to nieporęczny system, gdy przychodzi tłumaczyć dziecinie, dlaczego nie może kazać ojcu klęczeć na grochu za odmowę dostępu do dóbr limitowanych.

(...)
Przechodzi przez nas kolejna infekcja.
Nie będę się upierać, że nowa.
Może ta sama z uaktualnionym oprogramowaniem?
Trzydzieści osiem i pięć oraz upiorny kaszel zeszło właśnie z sufitu, śpiewa  i tańczy, w ręku marakasy - opakowania kolorowych groszków (wyłudzone na status obłożnie chorego). Zatańczyło, padło na dywan po wyjątkowo udanym fouetté i próbuje odgryźć sobie stopę. W nocy wstało i recytowało alfabet.
Trzydzieści osiem i pięć oraz upiorny kaszel żywiłoby się paracetamolem w płynie o smaku syntetycznych truskawek, życzy sobie samodzielnie dozować sól morską do nosa w dezodorancie oraz ciska nią furia, gdy odłączyć ją od inhalatora. Nie uwierzyłabym, ale widziałam!
Przestała jeść [2].
Bezbłędnie odnajduje ponad setkę słów wyrażonych w obrazkach.
Miewa przebłyski samokrytyki.
Łączy [3].
Gdy knuje, układa usta w owal z obrazu Muncha.
Trochę się niepokoję, że mi wirus mutuje potomstwo.

[2] Nie żeby jej to zaszkodziło, ale nie jestem przyzwyczajona do dań
zwracanych [4]

[3] Before. After. 
After lakonicznie.


[4] Skoro o zwracaniu. Dżordż miał pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Ja też.

(...)
Gdzieś w australijskim interiorze przy autostradzie na Wiszącą Skałę...


(...)
Nie proś Rapunzel o przedziałek.
Reklamacji zakład nie uwzględnia.


©kaczka

Ogłoszenie najspecjalniejsze


Wstęga nadcięta.
Nożyczki przejmuje Bebe.
Klik!  - uprasza się uniżenie.
I niech ma nas w opiece Muza Życzeń Świątecznych [1]!



[1] tradycyjnie przedstawiana ze amforą barszczu z uszkami i zwojem papirusu przyozdobionym brokatowym reniferkiem


©kaczka

1196-1197

[6-7 Oct 2012]

(...)
Samoobsługowa, niepodległa Dynia sama robi kanapki.
Nożem do masła opędza się od naszych nadgorliwych anielebożystróżumój skrzydeł.
Od upierdliwego: pomóc ci pomóc ci pomóc daj ać pomogę!
Sama.

Przepis.
Pajda chleba w roli zakładnika.
Na to bryła masła.
Na to bryła sera w mazidle.
(Nadobowiązkowo – jeden lub dwa dwucalowe plasterki brie.)
Na to łycha marmolady z pomarańczy.
Na to Matterhorn ogórków w octowej, słodkiej zalewie.
I wreszcie czekoladowa posypka.
Zjadać od góry.
Sukcesywnie.

©kaczka

1191-1195

[5 Oct 2012]

(...)
Życie, pozorna ulga, zwykle jednak odpowiada na nurtujące nas pytania: skąd przychodzimy, dokąd idziemy, którędy wobec tego na Ostrołękę, z czego obiad, gdzie kompocik lub wreszcie, co Dynia chce pod tę choinkę [1].
Życie odpowiada, choć może lepiej, aby milczało?
- MYSZ, mama, MYSZ. - obstaje Dynia, bo jej wyobraźnią zawładnął rodent o sporym przebiegu w kolorze niebezpiecznie zbliżonym do łazienkowego dywanika.


Czego nie zaanektował gryzoń, wypełniły rumaki.
- Häst!- rozaniela się moja osobista dziecina akcentując akuratnie dwie kropki nad a.
Amazonka po weekendowym kursie skandynawskiego [2].
Ile trzeba metrów papieru w rzucik, by owinąć kucyka?
A starszą siostrę?


(...)
Konflikt dyplomatyczny miał miejsce w muzeum przy jednoosobowej drabinie z widokiem na wypchanego morsa.
Poszło o drabinę, nie o widok na eksponat.
Mały obcy, blond cherubek Josefat Svenson pragnął tej drabiny równie mocno jak Dynia.
On, bo chciał być strażakiem, Dynia – nie wyjawiła przyczyny, utrzymujmy zatem, że w odwecie za Potop szwedzki.
Muzeum w nurcie ortodoksyjnej, pruskiej szkoly zoologii, rzędy stuletnich gablot, w nich wypłowiałe, wypchane egzemplarze fauny [3] od kanarka po wieloryba.


Kurz, półmrok, formalina, naftalina, gotycka czcionka.
Zwykle w kolejności alfabetycznej. Jedynie gdzieniegdzie, jakaś powściągliwa scenografia, jakiś wyklejony z kamyków i mchu fragment niszy ekologicznej, a właściwie, raczej piramidy pokarmowej.
Bez sentymentu.
Niektóre ptaszyny udrapowane nóżkami do gory, jakby je coś zmemłało pod karmnikiem.
Z dziobu wypchanego sokoła wystaje pół wypchanej myszy.
- MYSZ, mama?! Why?
... pospiesznie odwróćmy uwagę...
Nic tedy dziwnego, jedna drabina – bastion interaktywnej anarchii w tym opanowanym przez szalonego taksodermistę statycznym, funeralnym świecie taksonów.
Dziatki dały sobie pod tę drabinę po uchu, zelżyły altruizm, splunęły na wpajane zasady, znieważyły pokojowe idee Nobla Alfreda, odczepione od drabiny zawyły zgodnie w proteście naruszając spokój wypchanych.
(Niech płowieją w pokoju!)
Chwilę potem, chrzanić drabinę! biegały w zgodzie, puss och kram, wokół gabloty z wypchaną latimerią. Chrzanić latimerię!
Obeszło się bez ingerencji ONZ.

(...)
Pocztę, pod ktorąśmy się pierwszy raz całowali, wymieniono na sklep.
Lidl.
Znamienne.

(...)
Tymczasem spadł śnieg.
O ironio zdarzeń meteo!
Tu spadł, nie tam.






[1] Gdyby ogarniała koncept Merry Christmas, być może wysuwałaby ku radości Bawarskich cioteczek sezonowe żądania z określonym statutowo terminem realizacji, aktualnie żądania są bez ideologiczno-religijnego podłoża, za to z klauzulą na cito.


[2] Żal, żal mi ściska, że nie zobaczę fizys ochronki, gdy jej Dynia policzy ett, två, fem...




[3] Dygresja.
Może są na sali ci, którzy pamiętają? Wiele lat temu  będąc w podróży zatrzymaliśmy się w B&B przy duńskiej plaży. Właściciel, oprócz tego, że mówił wyłącznie po duńsku, chlubił się imponującą kolekcją zwierząt wypchanych. Prawdopodobnie wypychał wszystko, co znalazł przy autostradzie na Aalborg, a gdy tego zabrakło, sztukował kolekcję tym, co przeszło mu przez ogródek. (Możliwe, że wypychał również niewypłacalnych turystów. Możliwe, że nas ostrzegał. Naonczas byłam pewna, że Norweski rozumie dialekt, Norweski był przekonany, że skoro potakuję to wyłącznie ze zrozumienia, nie przez ogólnoludzką uprzejmość.) Spędziliśmy tam, u tego Normana Batesa, niezapomnianą noc, nakryci z głowami  pościelą w różyczki  i obserwowani przez setki oczu ze szklanych koralików.
Od tej pory, kultową facecyjka jest w naszym gospodarstwie domowym zaoferować  repetę przy śniadaniu i  uslyszeć w odpowiedzi ‘no thanks I am stuffed’[4].

[4] ... nie zawsze...


©kaczka

1188-1190

[28-30 Oct 2012]

Śpi.
Rumiana bułka w rozsypanej po poduszkach blond aureoli.
(Kolor: leloł, mama! leloł!)
Trzymam ją za piętę.
Jest nieśmiertelna.
Jeszcze nic nie wie o umieraniu.

©kaczka

1187

[27 Oct 2012]

(...)
Wiejskie wychowanie jest bezlitośnie dosadne i dość bliskie naturze.
Gdzież nam tu do miastowego humanizmu.
Podsłuchane.
Ochronka: Co nam dają kury, Dyniu?

Dynia: EGZ!
Ochronka: Świnie?
(Ja: Przebóg! W jaką stronę zmierza ta konwersacja?!)
Dynia: Sydż.
Ochronka: Taaaaaak! Kiełbasę. A krowy?
(Ja: Mleko Dyniu, mleko!)
Dynia: ???
Ochronka: Roast beef!

... a jelonek Bambi zawyżone statystyki wypadków drogowych?

(...)

Ambicji na miarę trójki klasowej nie mam, ‘wybierz mnie, wybierz mnie’ nie krzyczę podskakując nad głowami zebranych, a mimo to – nieopuszcza mnie wrażenie - nieprzerwanie organizuję imprezy kulturalno-rozrywkowe.
(Może to kwestia, zrzuć na matkę pracującą, taka zawsze zdąży, bo musi?
Bo nie stać jej na obsuwy względem zegarka i kalendarza?)
Na dzisiejszej dominującym kostiumem było wdzianko w kości.
(Ciekawe, czy u schyłku dnia każdy rodzic zabrał do domu własny szkielecik?)
Norweski spisał się jako stojak pod piñatę.
Dynia wyniosła wiadro słodyczy. Drugie tyle wytrzęsłam przed snem z jej rajtek i kieszeni.
(Norweski, choć podejrzewałam go o współudział w przywłaszczeniu słodyczy, miał alibi. Ostatecznie był stojakiem. Wychodzi na to, że Dyni, w odróżnieniu od innych dziatek nie spowolniło konsumowanie na miejscu. Dynia systematycznie przeczesała przestrzeń i zabrała się za jedzenie dopiero, gdy zgromadziła zapasy.)
Młodzież realizowała się twórczo produkując pająki z pudełek po jajkach albo naparzając się po kątach.
Rodzice udawali, że przyszli sami, przebrani za bezdzietnych.
W powietrzu wirował brokat, pióra i zakażenia przenoszone drogą kropelkową.
Posprzątawszy po apokalipsie, stwierdzam, że nieco się zużyłam.

©kaczka

1186

[26 Oct 2012]

(...)
Odwiedziła nas ochronka w celu wykonania audytu dwulatka.
(Odwiedziła, bo we wsi wszystko jest z dostawą do domu.  Położna, mleczarz, weterynarz, nawet ochronka...)
Zmieniły się formularze, dalejże wypełniać kwity od nowa.
Z audytu wynika, że ochronka ma wysokie zdanie o cnotach i przymiotach charakteru Dyni.
W nieomal każdej tabeli Dynia wybiega przed szereg trzylatków.
(- To dlatego, że jest jedynaczką.  – ochronka żongluje dość chybotliwą hipotezą.  - To dlatego, że tabele raczej mętne? – ja.)
Nie wybiega w komunikacji werbalnej.
Nie wybiega – uwaga! – w... śpiewaniu.
(W CZYM???!)
- Pewnie dlatego, że nie śpiewacie jej po angielsku. – ochronka ma detektywistyczne zacięcie i hipotezę-protezę na każdą okazję.
- Pewnie dlatego, że WCALE jej nie śpiewamy. Nie umiemy śpiewać, fałszujemy, dziecko zatyka sobie uszy, nie śpiewamy.
- Przyślę wam teksty piosenek do śpiewania.
I od tego nam się poprawi? (!)

(...)

‘Pamiętasz, jeszcze pamiętasz? Kiedyś w piątki wychodziliśmy z domu.
I nikt nie zmuszał nas do wiwisekcji warzyw.’

(Mniejsa dynia sepleni.
Nie psedyskutowaliśmy wizji artystycnej względem protetyki i ortodoncji psed wbiciem noza w wątpia.
Wysedł kasownik.)

(...)
Do grudnia wystarczy.




©kaczka

1184-1185

[24-25 Oct 2012]

(...)
W akcie ostatecznej desperacji, zapukałam do podklejonych filcem sąsiadów żebrząc o Strepsils.
Nie iżbym nie mogła pójść do apteki. Mogłam.
Tym samym dementuję, że w aptece tylko paracetamol, penicylina i środek na pchły dla psów pasterskich [1].
Jest jeszcze Strepsils.
Tyle, że sąsiedzi mają über-Strepsils. Szmuglują z Australii.
(Wyznali w sekrecie, gdy chrypieliśmy mata w matę, próbując na stojąco dotknąć nosem ziemi z jedną nogą zaplecioną na szyi. Czarny pas pilates.
Swoją drogą, może dom, którym się dzielimy jest obciążony jakąś epidemiologiczną klątwą?)
Australijski über-Strepsils zawiera lidokainę w dawce, która znieczula od ręki całe jestestwo, nie tylko migdały.
Podasz misiowi koala, spadnie z każdego eukaliptusa, wystarczy lekko potrząsnąć.
W sumie wystarczy się o eukaliptus oprzeć.
Można narzekać, że sny po lidokainie nieco deliryczne, zaciągnięte haszyszowo-eukaliptusowym dymem.
Lepsze, powiadam, deliryczne niż całkowity brak snu indukowany przerostem pipsztaków w gardle.


[1] Wieś jest pasterska. Na pytanie o bieżące kontuzje, siedemdziesiąt procent grupy pilates narzeka na zakwasy. Rozpoczął się sezon strzyżenia.

(...)
Rankingi Peppy lecą na ryj.
- Kto jest twoim idolem, Dyniu?
- [tʌm’l] – mówi Dynia z irytującym, acz zachwycająco poprawnym akcentem hrabstwa, a na myśli ma Pana Tumble’a.  I choć Pan Tumble – bohater dziecięcych programów integracyjnych – przewyższa intelektem Telesrubisie, jest porównywalnie irytujący.
- Kto jeszcze?
- SELDON!


©kaczka

1182-1183



[22-23 Oct 2012]

(...)
Zabrałam Dynię do lekarza.
(Kaszel, gorączka, glut, jesień, październik-śmierdzielnik, przeznaczenie, nieodmienna kolej rzeczy.)
Wróciłam z receptą na amputację migdałów.
Moich.
... i z antybiotykiem jako hors d'oeuvre.
Nie mówię, nie przełykam, nie oddycham.

(...)
Zbiegiem okoliczności przeczytałam ‘French Kids Eat Everything’ Karen le Billon i ‘The Battle Hymn of the Tiger Mother’ Amy Chua.
Jedną po drugiej.
(Spoiler: Kanadyjka Karen opisała swoje gwałtowne nawrócenie na slow food i przepis na czekoladowy mus. Amy, Amerykanka z drugiego pokolenia chińskich emigrantów, że prościej wytresować dziecko niż samojeda oraz ile kosztują skrzypce.)
Obie książki – północnoamerykański punkt widzenia na francuskie i chińskie metody wychowawcze.
Jasne, że choćby dlatego od pierwszej strony czytałam z przyjemnie europejskim poczuciem wyższości .
(Chlubię się tym, że prawdopodobnie umiem ugotować zupę. Prawdopodobnie nie cisnęłabym w dziecko laurką, ganiąc niski poziom artystyczny wyrobu. Prawdopodobnie.)
Można pomyśleć, że dziesięć funtów (oba woluminy w miękkiej okładce) zainwestowane w a jednak, gdybym się przyłożyła mogłabym być gorszą matką’.
A potem olśnienie, że każda z nich w imię dobra dziecka, chciała fuzji tego, co najlepsze, z jednego lub dwóch światów.
A się nie da bez proklamowania własnego.
Nie da się przeciwko większości. Bez ofiar się nie da.
Że można  wygrywać czasem małe bitwy, ale nie ma to wpływu na wojenną kampanię.
O czym lada chwila się przekonam, gdy Dynia przyniesie mi ze szkoły ankietę: jaką polewę, życzysz sobie na swoim odgrzewanym kartoflu z kateringu?
Baked beans? Cheese? Tuna?
Test zamknięty, jednokrotnego wyboru.
Albo gdy zaczną polewać Dyni po przymiotach ducha.
Konformizm? Oportunizm? Dwulicowość?  
Test zamknięty, jednokrotnego wyboru.

Post scriptum
Warto przeczytać, choć Chua w najnowszym wydaniu zapiera się, że jej książka to ‘self-parody’.

©kaczka

1181

[21 Oct 2012]

(...)
Nieograniczona działalność kredytowa sklepu pod wezwaniem Peppy doprowadziła do inflacji.
Dynia wyjęła kalkulator i dziś aeroplan w komplecie z miszem i kiścią bananów chodziły po dziewięćdziesiąt dziewięć milionów z groszami.
Niby wszystko legalnie, ale w kwity Dynia wpisuje głównie zera.





©kaczka

1178-1180

[18-20 Oct 2012]

(...)
Pewnego dnia – a dokładnie wczoraj – wstała i zażądała zabawy w sklep.
Rozłożyła kartoniki loteryjki obrazkowej, wyjęła plastikowy sklep pod wezwaniem świni Peppy (SZOP, MAMA! [1]), otworzyła drzwi i skłoniła nas do zakupu aeroplanu, słonia, kiści bananów i misia zwanego MISZEM. Na preferencyjnych warunkach.
- Misz, PLYZ! – rzekła do Peppy, która jak Rzecki krzątała się po sklepie.
Aeroplan, słoń, kiść bananów i misz kosztowały  kilka pensów, jedną norweską koronę, eurocent i żeton z supermarketu.
- Bdzynk, bdzynk! – onomatopeicznie zaksięgowała przychód w mikroskopijnej kasie.
Pewnego dnia – również wczoraj – zbudowała skomplikowany węzeł kolejowy i skarciła mnie, gdy zlekceważyłam czerwone światło semafora.
Dziś wstała i zrobiła jajecznicę.


Wydoroślała bez ostrzeżenia.


[1]
Mówi. Jakby w ludzkim.
Nade wszystko delektuje się powtarzaniem najostatniejszych podsłuchanych słów lub sylab.
Trudno się oprzeć...
– Dyniu, nietoperz.
– TOPESZ!!!

Skracanie pięćdziesięciosylabowych słów z mowy ojca przychodzi jej bez trudu, ale nie ułatwia poszukiwań sensu wypowiedzi.
Dla ułatwienia treści przekazywane przez Dynię po niemiecku uznajemy po prostu za uniwersalne.

©kaczka

1177

[17 Oct 2012]

(...)
Wystarczy na chwilę wejść do kuchni.
W ułamku sekundy, za plecami, upiorny dźwięk [1] pchanego po posadzce krzesła, któremu coś odgryzło filcowe stopy.
Krzesło idzie do kuchennego stołu, zatrzymuje się, Dynia -  rach ciach - już stoi  na krześle.
(Pojemniki na przyprawy kurczą sią, próbują zniknąć, zlać się z tłem, a w ostatecznym akcie desperacji skaczą na oślep z meblowego klifu. Byle dalej od Dyni!)
- Tadam! – triumfuje Dynia, a mową ciała dodaje:
Przyszłam gotować!
... a ja po długopis...

[1] patrz Will Smith, scena ze stolikiem, Men in Black

(...)
Bawarskie cioteczki przegrupowały siły i w zmasowanym ataku pragną wiedzieć, co Dynia chciałaby rozpakować pod choinką.
Po dwóch tygodniach negocjacji, jestem już prawie pewna, że nie istnieje odpowiedź doskonale satysfakcjonująca.
Dynia przepytana na okoliczność zasadniczo waha się między bochenkiem chleba tostowego a opakowaniem sera Gouda.
Cioteczki marszczą zbiorową brew, unoszą ją w rozczarowaniu nad pieczywem i nabiałem.
- Może lalkę?
Brew.
Przecież ma trzy!
- Wózek dla lalki?
Brew.
Ma jeden!
(Że mogłaby mieć ładniejszy, dla trojaczków, z wodotryskiem, nie wchodzi w rachubę.)
- Książkę?
Brew unosi się nad stratosferą.
Ma tysiące!
Zły pomysł.
- Dolary? Funty? Jeny?
Brew opuściła galaktykę i dryfuje w kierunku Obłoku Magellana.
Bardzo zły pomysł. Zdefraudujemy. Kupimy sobie toster.
- Bluzę z polaru? (!)
Przecież ma!
Naprawdę?
Nie zauważyłam (!).


©kaczka

1176

[16 Oct 2012]

(...)
- Zobacz aniele, cherubinku pyzaty, tu ci mamunia twoja najlepsza, wydrukowała, śliczności takie, cium cium, pobierz no kredkę wartko i łącz, rysuj, neurony stymuluj...
- Noł.
- Ale przecież potrafisz! Zobacz tu czerwony z czerwonym, zielony z zielonym...
-  Noł! MAMA!
-  Mama ma pobrać? Mama pobiera kredkę i łączy, zobacz czerwony z czerwonym, zielony z zielonym. Tu drzewo. Tam marchewka. Pomożesz?
-   Noł.
-  ... żółty z żółtym. Gotowe!

Nagrodziła oklaskami, wzrokiem mentora spojrzała głęboko w oczy i ku dalszej zachęcie protekcjonalnie poklepała mnie po plecach.
Widać nieźle mi wyszło.

©kaczka

1173-1175


[13-15 Oct 2012]

(...)
W Oranie bez zmian.
Rzekłbyś, nieomal fantasmagorycznie (!)
(Głównie gorycznie. O smaku syropu wykrztuśnego.)
Skutkiem zobowiązań towarzyskich zmuszeni byliśmy powstać z bardzo nieżywych, wbrew przykazaniom porzucić dziecko w dzień świąteczny w ochronce i wyruszyć w epicką podróż ku stolicy.
By między atakami kaszlu zaznać kulturalnych rozrywek.


(Nieco tanecznych podrygów oraz currywurst z frytkami i nostalgią u Hermana.)
Na szczęście dziecina nie zna się na kalendarzu i w odróżnieniu od mojego sumienia nie skojarzyła i nie sfiksowała, że to dzień, gdy rodzina w komplecie winna zasiąść nad talerzem rosołu.
O  ósmej rano dziecko wparowało zatem do ochronki i plecami powiedziało: 'Tschuss, mama!'
Dwanaście godzin później zwrócone (ostatnio źle mi się zwracanie kojarzy) w postaci tobołka w pidżamie otworzyło oko, powiedziało: 'Hallo mama!' [1] i zamknęło oko.
Ochronkowa i ochronkowy stali w progu i z autentycznym wzruszeniem (trzy funty dwadzieścia pięć za godzinę) machali  na pożegnanie wołając: to skarb nie dziecko, przez cały dzień ni łzy nie uroniło!
Przez chwilę, przez sekundy ułamek -  widziałam ten błysk wahania w oczach Norweskiego - gdyż  i owszem mogło się wydawać, że odebraliśmy nie nasze.
Na szczęście pięćset metrów za ochronką, poza akustycznym jej zasięgiem, tobołek w piżamie ocknął się w foteliku samochodowym, przetarł ócz lazur  i głosem z trzewi zażądał mleka według następującej specyfikacji:
gorące, bez miodu,  w kubku w pajacyki, ze słomką, słomka w  w zielone paski, trzy czwarte naczynia, pianka na powierzchni, RAZ!
TERAZ, ZARAZ, OD RĘKI.
TU!
Gdy nie dostał, bo samochód wersja bardzo niskobudżetowa bez barku (poza tym: 'poczekaj, już siedziba rodowa majaczy za zakrętem!'), gdy nie dostał to uderzył w ryk.
Fala uderzeniowa ryku zapaliła okna w okolicznych domach.
Sąsiedzi zajęli miejsca za firankami.
Odetchnęliśmy z ulgą.
NASZE!

[1] aktualnie werbalizuje uczucia głównie w mowie ojców: 'Hallo mama! Wurst?' - koniec cytatu -

(...)



©kaczka