Image Slider

Post numer 1000, a w nim długo oczekiwane wyniki...


Wreszcie!
W końcu!
No, kaczka, ileż można…
Było to prawdopodobnie najdłuższe niezwłocznie w dziejach historii. Przypuszczalnie nawet Penelopa pruła krócej.
Zatem, by jeszcze bardziej nie naciągać nadwyrężonych okolicznościami postronków zbiorowej cierpliwości, ogłasza się, co następuje.

Puszczona w ruch Maszyna Losująca marki Biskwit, na dopingu z misiów Haribo, wylosowała sześć losów, w wyniku czego… SIEDEM osób otrzyma pakiet plakat oraz magnes. (Niechcący wyszło na bogato, bo Maszynie Losującej bardzo spodobała się ta zabawa i ani myślała przestać. Ostatecznie sześć to lepiej niż pięć, a siedem to nawet jeszcze lepiej niż sześć, prawda?)

Lepka od Haribo ręka Biskwita wskazała następujące ofiary:
@Ewelina Fojcik 
@Dagmara Kozioł 
@Kasia Winna 
@Kasia Sosnowska 
@Ola Kikul 
@Kinga Skrzyńska
oraz Wy/raz (jedyna przedstawicielka frakcji głosującej na blogu, która dotarła do finału)



OWACJE, HIPERWENTYLACJE I GRATULACJE! Zwyciężczynie, gdy już odzyskają utraconą ze szczęścia przytomność, proszę o kontakt (wiadomość fb lub email na blogkaczki(malpa)gmail.com) w celu przekazania koordynatów pocztowych dla gołębia pocztowego.

A wszystkim rozczarowanym wynikami losowania polewam z meniskiem likieru z syntetycznych truskawek!

Koronnie i dozgonnie yours,
 
©kaczka

FANFARY, FAJERWERKI, SZTUKA GRATIS! KACZKA OSZALAŁA!


[kOrontanna, najlepszy dzień EVER]

(...)
Życie, powiadają, jest wędrówką. 
Wędrujemy nawet w czasach kwarantanny. Jedni do lodówki, inni na Kopiec Kościuszki, jeszcze inni w głąb siebie. Gdziekolwiek, kiedykolwiek i jakimkolwiek środkiem transportu to oczywiste, że z każdej wycieczki lub pielgrzymki należy się pamiątka.

Zanim jeszcze świat wyhamował zdążyliśmy w lutym odwiedzić wystawę ‘Making van Gogh – Geschichte einer deutschen Liebe’, w Städel Museum we Frankfurcie. To właściwie tam Biskwit nabrał przekonania, że rama stanowi najistotniejszy element dzieła.
Tu wyjaśnienie. Organizatorzy wystawy miast skupić się na niewątpliwej urodzie arcydzieł, które udało im się zebrać w jednym miejscu, z typowym, bezlitosnym, miażdżącym duszę, niemieckim optymizmem (Schade! 250 ml szklanki wciąż nie jest wypełnione cieczą!), który to optymizm, notabene, od lat jest stałą scenografią mego małżeństwa z obywatelem Erefenu, sfiksowali na punkcie jedynego obrazu, który im się wymknął. Tym samym pierwszy raz uczestniczyłam w wystawie, której głównym, cholernie irytującym bohaterem był obraz, którego nie było.
Była za to rama od tego obrazu. (Tu można naocznie się przekonać: LINK i LINK)

Ale do rzeczy.
Dla upamiętnienia tego dziwnego czasu zarazy, ku czci spontanicznego wernisażu prac Dyni i Biskwita oraz w odpowiedzi na zainteresowanie społeczne, jak również dlatego, że lada chwila na blogu pęknie post numer tysiąc, a już najgłówniej to dlatego, że jesteśmy uzależnieni od chodzenia na pocztę, kaczka ma...

 >>UWAGA! ACHTUNG! WNIMANJE! <<

... do rozdania SZEŚĆ zestawów Sztuki przez duże Es. W każdym zestawie PLAKAT i MAGNES na lodówkę z Wielkanocnym, Zdziczałym, Źle-Mu-Z-Oczu-Patrzy Zajączkiem.

PLAKAT jest wydrukiem w formacie A3 na bardzo przyzwoitym papierze z połyskiem i dostanie sygnaturę Artystki. Doleci do Was bez ramy, gdyż kopalnie diamentów za ojro nadal zamknięte, a i po doświadczeniach w Städel wolimy nie ryzykować, że niedajbóg rama spodoba się Wam bardziej niż samo dzieło. 



MAGNES ma rozmiar 9 cm x 7 cm i umieszczony na drzwiach lodówki powstrzyma każdego występnego współlokatora przed wyjadaniem Wam skwarek ze smalcu, bitej śmietany w dezodorancie i – tu pozwolę sobie na lokalny patriotyzm – paprykarza szczecińskiego z konserwy.

By zdobyć te fanty należy jedynie zapisać się w społecznej kolejce pod tym postem na blogu lub fejsbuku do północy 30 kwietnia 2020 i liczyć na łut szczęścia w losowaniu. 

Wyniki ogłoszone zostaną w miarę niezwłocznie, tak by przynajmniej sześciu osobom osłodzić gorycz utraconej majówki, brak dostępu do grilla na działce, utracone bilety na koncert Maryli Rodowicz, przymusowy pobyt w terrariach, w jakie zamieniły się nasze mieszkania i wszystko inne, co wyszarpała wyiskana z nietoperzy zaraza.

To wersja oficjalna. Albowiem, rzecz oczywista, we wszystkich nas tutaj zgromadzonych oprócz hemoglobiny płynie słowiańska fantazja, a w materiale genetycznym skrzą się geny po przodkach, którzy w kolejkach stali już pod Grunwaldem (... bo a nuż rzucą nagie miecze?) Zatem by zwiększyć swe szanse można użyć metod spod Grunwaldu. Można ustawić w kolejce całą swoją rodzinę, można wynająć emeryta, który będzie tu stał dzień i noc, można każdej swej rozszczepionej kwarantanną osobowości założyć osobne konto, można przynieść leżak, można rozpalić ognisko, można śpiewać, można plumkać na lirze, można częstować oczekujących potrawką (byle nie z muchomorów)  albo rozpowszechniać fejknjusy, że na innych blogach dają lepsze zajączki. I nawet nie trzeba zachowywać w tej kolejce półtorametrowego społecznego dystansu! 

Rzecz jasna, dopuszcza się wpływanie na niezawisłość Maszyny Losującej przy użyciu słów czułych i miękkich jak koci brzuszek. Można składać kwiaty pod pomnikiem, sypać kandyzowane płatki róż pod stopy i rozpylać w powietrzu aromat uwielbienia z nutą determinacji. (Każdy komentarz ze sloganem promocyjnym bloga kaczki liczy się w kaczych oczach podwójnie!)

Zatem – najmilejsi Kaczkobywalcy – do wzięcia sześć zestawów upamiętniających przerwę w funkcjonowaniu planety matki. Wściekły zajączek – niemy koronny świadek kOrontanny może już odtąd zawsze patrzeć na Was z wyrzutem. W spiżarni, w wychodku, w składziku na węgiel...

Voila! 
Dla Was. Na wieczną jak ospa rzeczy pamiątkę! Z wysyłką w każde miejsce na globusie. Wszędzie tam, gdzie dociera posłaniec niemieckiej poczty.

(Fakt, nie jest to może ucho Vincenta, które można było sobie kupić w Städel, ale hej! liczą się intencje! No i weźmy pod uwagę, że kaczki nie mają małżowin, by nimi ot, tak szastać na lewo i prawo.)

Ucho Vincenta w promocji.
Deszcz. Dwa dni w kolejce do kasy. Kiedyś to były kolejki!



Taki raczej niepozorny, bo ani to cyprysy, ani słoneczniki, ani nawet nie konsumenci kartofli, a właśnie w ten, a nie w żaden inny chciało się wskoczyć na główkę i w runie leśnym wytarzać. Do obejrzenia w Centraal Museum w Utrechcie.


POWODZENIA I OBYŚMY ZDROWI BYLI!

©kaczka

[413]

[kOrontanna, piąty czwartek w tym tygodniu; przypadek? nie sądzę!]

Wyciąg z fejsbuka dla nieobecnych i usprawiedliwionych

(...) A jednak to nie list do szwedzkiej autorki był najorginalniejszą przesyłką, jaką dane nam było w tym roku ponieść na pocztę.
Po powrocie z Finlandii Biskwit zapadł na Weltschmerz i ostrą melancholię. Najpierw wydawało się, że to klasyczna depresja pourlopowa, gorycz powrotu do codziennej rutyny i śniadaniowej owsianki, ale gdy stanu nie poprawiła kanapka z masłem przełożona tabliczką czekolady, stało się jasne, że sprawa jest grubsza.
Na szczęście, nim apatia i marazm całkowicie zawładnęły Biskwitem, tenże zdążył wyznać, że przyczyną utraty ducha jest nieutulony żal i tęskota.
Za psem.
Za tym jednym, jedynym, wyjątkowym psem husky z zaprzęgu, który ciągnął nasze sanki podczas śnieżnego safari.
Sprawy potoczyły się błyskawicznie, bo Biskwit w ramach terapii splinu, nie tylko postanowił napisać do Luspie, nie tylko namalować dla niej obraz, który miałaby zawiesić w swej budzie w celu podniesienia standardu lokalu, ale dodatkowo uparł się wysłać Luspie ekwiwalent psich misiów Haribo wycinanych z niemieckiej wołowiny.
W ten sposób pewnego dnia zaniosłyśmy z Biskwitem do urzędu pocztowego przesyłkę, na której stało mniej więcej:
Adresat: Luspie – Czarny Pies – Ruka – Finlandia


Nie wiem, co myślał o nas fiński listonosz, gdy doręczał tę paczkę, niemniej nie przeszkodziło mu to profesjonalnie jej przekazać, prosto do łap odbiorcy.
Prawda, że to ładna historia?


©kaczka


[A jeśli kiedyś traficie do Ruki to koniecznie zajrzyjcie do Erä-Susi Huskies, to dobrzy ludzie, którzy autentycznie kochają swoje psy, dbają o nie i każdego z ponad setki znają po imieniu.]

[412]

[kOrontanna, do końca dnia jakieś dwa zyliony minut]

Wyciąg z fejsbuka dla nieobecnych i usprawiedliwionych

 O czułości.
-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-

Na czas odosobnienia szkoła imienia Ofiar zleciła cherubiętom pracę nad wszechstronną prezentacją na temat ulubionej książki. Dynia wybrała do tej wiwisekcji najnowszą powieść Kerstin Lundberg Hahn o szwedzkim tytule ‘Mandelhjärtat’, a przetłumaczoną na niemiecki jako ‘Oskar und das Mandelherz’.

Częścią projektu, oprócz własnoręcznie wykonanych portretów głównych bohaterów, miał być również list do Autora. Pisanie listów, na które adresat nie ma szansy odpowiedzieć, wydało nam się wyjątkowo nieproduktywnym zajęciem, uparłyśmy się zatem z Dyńką, że list spróbujemy wysłać. Doprawdy, jakież to banalnie proste, w sytuacji, gdy twój ulubiony autor jest żywym obywatelem Szwecji! Adres do korespondencji znajdujemy wtedy w trymiga korzystając z internetowej, krajowej książki telefonicznej, gdzie sławni lub mniej sławni Szwedzi zostawiają, jakże niefrasobliwie z punktu widzenia RODO, swoje prywatne dane teleadresowe. Tak po prostu, na żer komornikom, domokrążcom, dilerom dobrej nowiny, sprzedawcom garnków Zepter i niemieckim psychofankom.

Dyńka się upracowała po łokcie nad tym listem do Kerstin, bo dla pewności, że zostanie zrozumiana pisała go w dwóch językach. Niezwykłą za ten trud nagrodą była błyskawiczna odpowiedź.
Kerstin Lundberg Hahn przysłała wyjątkowo ciepły i czuły list, którego ostatnie zdanie, za przyzwoleniem Dyni, wklejam nam tu wszystkim ku pamięci.




A może teraz, gdy tak sobie dryfujemy zawieszeni między starym, a nowym światem, to jest właśnie najlepszy czas, by powiedzieć naszym ulubionym twórcom: pisarzom, poetom, ilustratorom, jak bardzo ich lubimy?

©kaczka

[411]

[kOrontanna, yyyy... lipiec albo styczeń]

Wyciąg z fejsbuka dla nieobecnych i usprawiedliwionych

(...)
Może w tym czasie utrapienia to moja misja, tak niefrasobliwie przedłużać życie w narodzie (nie ma za co, Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych), powracam więc z kolejną porcją Kultury i Sztuki.

Otóż trzy najulubieńsze naszpanie z ochronki Biskwita porzuciły niedawno pracę, by spełnić marzenie życia i założyć własne przedszkole. Biskwit przez nanosekundę poczuł się brutalnie zdradzony, ale gdy wyszło na jaw, że to własne przedszkole ma być leśną placówką osadzoną gdzieś w okolicznych kniejach i bez dostępu do bieżącej wody, Biskwit odetchnął z ulgą i odmówił jakichkolwiek spekulacji na temat transferu do nowej drużyny. Defekowanie wśród jagódek i bezwzględna walka o suchary ze stadem wściekłych wiewiórek zdecydowanie nie leżą w miejskiej, dalajlamicznej naturze Biskwita.

Aczkolwiek miłość, pokój, szachy, więc na pożegnanie naszpań, Biskwit odmalował im portret zbiorowy i sam dopilnował, by rama obrazu była skrojona na miarę arcydzieła. Pewnym rozczarowaniem był brak na rynku ram inkrustowanych diamentami, ale ostatecznie czyste złoto najwyższej chińskiej próby też dało radę.





Korzystając z czasu kOrontanny, Biskwit przygotował portret swej ostatniej, ulubionej naszpani (och, nic dziwnego, że one tak szybko się wyczerpują), z którą przyjdzie mu się rozstać po wakacjach, gdy zassie go nieunikniony obowiązek szkolny. (Kwestia ramy nie została jeszcze rozstrzygnięta. Biskwit waha się, czy zdobić ten szwedzki malachit szmaragdami ze sklepu ‘Wszystko za ojro’, czy pyknąć tu platynę z polichlorku.)




Tak, i we mnie tli się podejrzenie, że one wszystkie należą do jakiegoś krwawego kultu.

-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-
PS Na końcu każdej tęczy jest garniec złota, na końcu tego spontanicznego wernisażu - siurpryza i suspens! Wpadajcie!

©kaczka

[410]

[kOrontanna, dzień 23456715566377635379]

Wyciąg z fejsbuka dla nieobecnych i usprawiedliwionych

Mówią, że łatwiej znosić izolację obcując ze zwierzętami i podtrzymując stosunki międzyludzkie. Jako, że w naszym przypadku to zupełnie nie działa (Dowód 1: gołąb, dowód 2: sąsiad), rzuciliśmy się w sztukę, która powinna łagodzić nasze obyczaje i jak donosił w grudniu 2019 roku British Medical Journal – wydajnie przedłużać życie! (Dowód 3: LINK)

W naszym domowym Guggenheimie trwa właśnie wystawa arcydzieł sztuki współczesnej. Górny, lewy róg: Wielkanocny Zajączek (Dynia, 2019), górny, prawy róg: Portret ojca (Dynia, 2018), dolny, lewy róg: Autoportret w wacie cukrowej (Biskwit, 2019), dolny, prawy róg: Matka w jednym akcie - stan po czterech tygodniach kwarantanny (Biskwit, 2020).






Oglądajcie i ... żyjcie dłużej!

Psst! Kuratorzy wystawy przygotowują niespodziankę dla zwiedzających. Wpadnijcie tutaj lub na FB w tym tygodniu!

©kaczka

[409]

[…yyyyyyyyyyyy????.....]

(...)


Ludzie rozmaicie znoszą odosobnienie.
Jedni lepią szachy z chleba. Inni, jak na przykład Edmund Dantes, intensywnie uczą się języków obcych. Jeszcze inni, jak rosyjska diaspora w naszej wsi, aktualizują wygląd altanek przy Patriarszych Prudach do poziomu Soboru Wasyla Błogosławionego, kierując się przy tym przekonaniem-matrioszką, że zawsze i w każdej sytuacji można pyknąć altance jeszcze jeden daszek lub wyklepać kolejny garaż na grabie.

Ja piję.
(Podobno spożycie wina wzrosło w Republice o trzydzieści procent. Nie przyłożyłam się do tego, bo z trunków sączę likier z niezebranych przez gastarbeiterów truskawek i absynt prozy życia.)

Sąsiad z lewej wrócił do swego hobby, czyli metaloplastyki, które realizuje codziennie w godzinach od ósmej do czternastej, w ogródku, przy użyciu przecinarki tarczowej i acetylenowo-tlenowego zestawu do spawania. Oszołomiona rozmachem i determinacją przedsięwzięcia na początku obstawiałam, że sąsiad otrzymał wiadomość: ‘Ty zaś zbuduj sobie batyskaf z materiałów znalezionych na autoszrocie i wprowadź doń po parze, samca i samicę, oraz papier toaletowy, dużo papieru toaletowego, aby ocalały wraz z tobą od zagłady.’ Po czterach tygodniach okazuje się, że to chyba jednak nie będzie Nautilius, ani nawet makieta Titanica, ale instalacja przypominająca metalową wyspę z palmami z PVC, z których zwisają metalowe kokosy. Taka wyspa może prawdopodobnie  dryfować po falach potopu, niewykluczone zatem, że Opatrzność ma w ofercie kolejne plagi, a jedynie w sąsiedzie znalazła sobie upodobanie.

Sąsiad z prawej poszedł na wojnę z TYM gołębiem (lub jego potomkiem). Gdyby sąsiad uprzedził o swoich planach, może dwa tygodnie temu nie dostałabym histerii, gdy o szóstej rano wchodząc do łazienki na pierwszym piętrze ujrzałam w oknie dyndające, włochate nogi. Nogi należały do sąsiada. Reszta torsu leżała na dachu i dźgała parasolką w gołębia. Sąsiad zdegustowany moją reakcją oznajmił, że operacja, którą prowadził na dachu to część jego taktyki wojennej (‘Atakuj, gdy jest nieprzygotowany. Idź tam, gdzie się ciebie nie spodziewa. Sun Tzu. Sztuka wojenna) i że celowo nie informował mnie o swoich planach, gdyż jest przekonany, że pozostaję w zmowie z gołębiem. Odtąd o rozmaitych porach dnia i nocy owłosione nogi sąsiada pojawiają się nam znienacka, jak Matka Boska na szybach, w rozmaitych oknach. Sąsiad krąży z drabiną po naszej posesji, trochę jak Ghostbuster, trochę jak Rambo: Ostatnia Krew. Wszelkie próby eksmisji gołębia, czy to polewanie wodą, strzelanie doń z procy, czy nawet dźwięki trąbki kibica, tej na sprężone powietrze, gołąb interpretuje jako niezobowiązujący flirt. Szczególnie ta trąbka kibica to przejaw wyjątkowej desperacji sąsiada. Mówimy wszak o gołębiu, który od pieciu tygodni żyje nad przecinarką tarczową i czynnym zestawem do spawania, a od trzech lat w towarzystwie moich dzieci. Jest zatem prawdopodobnie głuchy jak pień, tak jak my wszyscy, w promieniu trzystu metrów od epicentrum. (Jako że prowadzę intensywne życie zawodowe z home-office’u, wszyscy moi regularni rozmówcy, którzy zapraszają mnie do telekonferencji już wiedzą, że natychmiast po połączeniu się ze mną należy, ze względu na dzieci i spawalniczy nałóg sąsiada, odcinać mi fonię.)

Są trzy zaskakujące rzeczy, których brakuje nam w tym Oranie. Nie mamy papieru toaletowego, nie mamy drożdży i nie mamy puzzli z tysiąca kawałków. Jeszcze wczoraj mieliśmy perspektywę, że przynajmniej nasze pierworodne dziecko wróci do placówki w maju, ale naszpani, która jak Nemezis, krąży po dzielnicy swoją czarną wołgą i rozwozi młodzieży zadania domowe (digitalizacja i informatyzacja nie są mocną stroną szkół w Erefenie), odarła nas, nie bez osobistej satysfakcji, ze złudzeń. Liczę, że może gołąb nam się jednak kiedyś odwdzięczy za ten bardzo dosłowny dach nad głową i dla odmiany spektakularnie zdefekuje na jej samochód.

Od pięciu tygodni przebywam w paradoksalnej samotności z cherubiętami. Z nudów trzy razy posprzątałam piwnicę i wyznaczyłam w niej sektory, w których – uwaga, tu samospalam się z ekstazy na samą myśl – przy kolejnym armagedonie będę trzymać papier toaletowy, drożdże, puzzle i perspektywy. Mnóstwo papieru toaletowego, mnóstwo drożdży, jeszcze więcej puzzli i nieprzeliczone zasoby  perspektyw.

Biskwit z nudów uczy się tabliczki mnożenia, Dynia z nudów uczy się amerykańskiej ortografii i już wie, jak napisać plague, outbreak oraz catastrophic i, co ważniejsze, że Kalifornia, skąd pochodzi większość uczniów jej wirtualnej klasy, to jednak nie jest odrębny kraj z globusa.

Przyznaję, są momenty, gdy nie wiem, który to miesiąc, a które stulecie, dni, gdy zasiadam do zdalnej pracy w pidżamie, w którą ktoś właśnie wytarł ręce zanurzone po łokcie w słoiku nutelli, tygodnie, gdy na obiad trzeci dzień z rzędu są kluski... ale wtedy zawsze przypominam sobie, że odniosłam moralne zwycięstwo nad koronawirusem, gdyż… wakacje odpękałam w styczniu! (Screw you, Corona!)

Gdy tuż przed wigilią obierałam kartofle na sałatkę, kartoflane łupiny spadały na lokalne wydanie gazety, a w nim na reklamę biura podróży dla emerytów. (Czy już widać powtarzający się schemat?) Biuro podróży wyczarterowało samolot do Finlandii i szukało chętnych by wypełnić kilka, ostatnich wolnych miejsc. Przynaglony przeze mnie Norweski, któremu powiedziałam, że wróżba z łupin to  znak od słowiańskich bogów, którego nie wolno zlekceważyć, zadzwonił do biura i pod pretekstem, że razem mamy prawie sto lat, wciągnął mnie, siebie i Biskwita na listę [1].



W ten sposób wylądowaliśmy w Kuusamo.  W hotelu, który zasypany śniegiem po pierwsze piętro, dla niepoznaki lub lepszej dramaturgii nazywał się… Tropiikki.
TROPIIKKI (!)
(Nawet redukując dowolną ilość samogłosek, nie da się oszukać semantyki. Tropiikii po fińsku -TU w rozkosznej wersji audio - to polskie tropiki lub dla fińskiego narodu jakaś odmiana znanego w psychologii mechanizmu kompensacji.)


Nie musieliśmy korzystać z oficjalnego escape roomu dorzuconego gratis do hotelu, gdyż wiadomo, wystarczyło stanąć przed fińskim jadłospisem w stołówce i już człowiek czuł się jak w escape roomie. Jak Houdini próbujący wyplątać się z łańcuchów samogłosek. Jak Bear Grylls łapiący gołymi rękami drapieżne, karelskie pierogi.  Jak obcy, którym wpadła w ręce wiadomość z Arecibo.

Finlandia, z którą nieszczególnie udane spotkanie przydarzyło mi się piętnaście lat temu w Helsinkach i o które ciągle miałam żal, tym razem przewróciła mnie na plecy i przez tydzień łaskotała w miękki brzuszek. Był śnieg, były psie zaprzęgi, były renifery, były lody z salmiakiem, były cynamonowe bułki z kardamonem, była sauna nad brzegiem zamarzniętego jeziora, było mnóstwo tubylczej życzliwości, a na specjalne życzenie Biskwita, wszechświat potrząsnął kalejdoskopem i pokazał nam tańczące zorze.
Tego żaden skurczywirus w regaliach nam nie odbierze.























[1] A Dynia wybrała obóz narciarski ze swoją klasą, ale to już zupełnie inna historia.



©kaczka